Informujemy, że Pani/Pana dane osobowe są przetwarzane przez Fundację Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris z siedzibą w Warszawie przy ul. Zielnej 39, kod pocztowy 00-108 (administrator danych) w ramach utrzymywania stałego kontaktu z naszą Fundacją w związku z jej celami statutowymi, w szczególności poprzez informowanie o organizowanych akcjach społecznych. Podstawę prawną przetwarzania danych osobowych stanowi art. 6 ust. 1 lit. f rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO).
Podanie danych jest dobrowolne, niemniej bez ich wskazania nie jest możliwa realizacja usługi newslettera. Informujemy, że przysługuje Pani/Panu prawo dostępu do treści swoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, prawo do przenoszenia danych, prawo wniesienia sprzeciwu wobec ich przetwarzania, a także prawo do wniesienia skargi do organu nadzorczego.
Korzystanie z newslettera jest bezterminowe. W każdej chwili przysługuje Pani/Panu prawo do wniesienia sprzeciwu wobec przetwarzania danych osobowych. W takim przypadku dane wprowadzone przez Pana/Panią w procesie rejestracji zostaną usunięte niezwłocznie po upływie okresu przedawnienia ewentualnych roszczeń i uprawnień przewidzianego w Kodeksie cywilnym.
Do Pani/Pana danych osobowych mogą mieć również dostęp podmioty świadczące na naszą rzecz usługi w szczególności hostingowe, informatyczne, drukarskie, wysyłkowe, płatnicze. prawnicze, księgowe, kadrowe.
Podane dane osobowe mogą być przetwarzane w sposób zautomatyzowany, w tym również w formie profilowania. Jednak decyzje dotyczące indywidualnej osoby, związane z tym przetwarzaniem nie będą zautomatyzowane.
W razie jakichkolwiek żądań, pytań lub wątpliwości co do przetwarzania Pani/Pana danych osobowych prosimy o kontakt z wyznaczonym przez nas Inspektorem Ochrony Danych pisząc na adres siedziby Fundacji: ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa, z dopiskiem „Inspektor Ochrony Danych” lub na adres poczty elektronicznej [email protected]
11.09.2024
· Praworządność, jak wiele innych pojęć używanych we współczesnym świecie przestał
11.09.2024
· Praworządność, jak wiele innych pojęć używanych we współczesnym świecie, przestała spełniać swoją rolę. Nie używamy jej, by dokonać rzeczywistej oceny działania państwa, ale służy nam ona do zwalczania przeciwników politycznych.
· Stała się więc narzędziem politycznym i zapewne dlatego mec. Krzysztof Wąsowski w wywiadzie udzielonym portalowi Do Rzeczy (28 sierpnia) na temat postanowienia Sądu Okręgowego w Warszawie odnośnie kolejnego przedłużenia aresztu dla ks. Michała Olszewskiego i dwóch urzędniczek Ministerstwa Sprawiedliwości, zaapelował, by zaprzestać upolityczniania rozstrzygnięcia Sądu i odwołać się do intelektu, który ze swej istoty i ze względu na powagę sprawy, powinien ukierunkować uzasadnienie wyroku.
· To zupełna nowość w dyskusji na temat postępowania sądów w Polsce, ale także prokuratury. Warto pójść tą drogą, chociaż od wpływu polityki nie da się oderwać. Prawo, a zatem i praworządność są ściśle powiązane z państwem, a to jest instytucją polityczną.
Mec. Wąsowski chciał, być może, swoją tezą zwrócić uwagę, że Sąd, każdy Sąd, jest odpowiedzialny za intelektualny wybór interpretacji prawa. Jest to w swoim założeniu zawsze działanie samodzielne i takie być powinno. To Sąd wskazuje prawidłowe rozstrzygnięcie w sporze pomiędzy aparatem państwa, a więc Prokuratorem a podejrzanym. To zupełnie wyjątkowa funkcja społeczna, bo od jej realizacji zależy los człowieka. Bardzo wyraźnie dostrzec to można w konkretnym przypadku ks. Olszewskiego i Urzędniczek Ministerstwa Sprawiedliwości. Tylko czy wystarczy do tego, by dysponować intelektem?
Los ks. Olszewskiego i Urzędniczek nie może być obojętny dla nikogo, kto dostrzega zarówno ludzki wymiar ich sytuacji, jak i wymiar państwowy. To nie są słowa na pokaz, by wzruszyć, uczulić na krzywdę. Rozstrzygnięcie, które zapadło 28 sierpnia w Sądzie Okręgowym w Warszawie w sprawie kontynuacji aresztowania ks. Olszewskiego i Urzędniczek dowodzi, jak ważne są sądy w systemie państwa. Mimo jednoznacznego stanowiska Sądu Apelacyjnego w Warszawie, a więc sądu wyższej instancji, że brak jest podstaw do kontynuowania aresztu i należy rozpocząć sądowy etap postępowania, Sąd Okręgowy w Warszawie podzielił pogląd Prokuratury Krajowej i przedłużył areszt do 21 listopada . Areszt będzie więc trwał ze wszystkimi konsekwencjami, które są jego następstwem dla każdego człowieka w zwykłym ludzkim wymiarze jego życia. Trudy fizyczne, osłabienie psychiki, rozłąka z rodziną, a zwłaszcza z dziećmi, te skutki aresztu można sobie dosyć łatwo wyobrazić. Ale czy zdajemy sobie sprawę co oznacza dla ks. Olszewskiego i obu Pań postawienie zarzutów, które budzą poważne wątpliwości prawne w ocenie nie tylko obrońców, ale też wielu innych prawników i na tej podstawie orzeczenie długotrwałego aresztu? W jakim stanie psychicznym znajduje się człowiek, gdy uświadamia sobie, że tylko w celu przedłużenia aresztu, już po decyzji Sądu Apelacyjnego, prokuratura przedstawiła kolejne zarzuty, w tym tak absurdalny, jak przynależność do zorganizowanej grupy przestępczej? Nie dostrzegła tego przez sześć miesięcy toczącego się śledztwa? Wnioski są tu jednoznaczne, to postępowanie narusza najbardziej podstawowe zasady praworządnego państwa. A przede wszystkim łamie elementarne prawo jednostki, jakim jest prawo do obrony!
Dostrzegł to Sąd Apelacyjny wyznaczając datę zakończenia aresztu i otwierając tym samym drogę do postępowania sądowego, a więc umożliwiając wykorzystanie prawa do obrony, gdyż ono realizuje się ostatecznie przed sądem. Zgodnie z art. 45 ust. 1 Konstytucji RP, trzeba podkreślić, że jedną z przesłanek prawidłowego stosowania prawa do sądu jest rozpatrzenie sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki, co dotyczy nie tylko sądowego etapu postępowania, ale także wszystkich wcześniejszych.
Przedłużanie aresztu, a zwłaszcza metody osiągania tego celu pokazują wyraźnie, że granice, które prawo wyznacza dla działania aparatu władzy nie mają aktualnie w Polsce znaczenia. I nie chodzi tu tylko o prawo stanowione w Konstytucji RP i konkretnych ustawach, ale w szczególności o „Ius”, na którego fundamencie zbudowana jest zachodnia, w tym również polska, kultura prawa. Państwo praworządne musi odwoływać się do źródeł swojego porządku, w przeciwnym wypadku jego prawo staje się tylko narzędziem realizacji interesów aparatu władzy. Następuje jego instrumentalizacja. Prawo staje się politycznym narzędziem wymierzonym przeciwko człowiekowi.
W jaki sposób obronić się przed wszechwładzą własnego państwa, które w dodatku szczyci się art. 2 Konstytucji RP (Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej), a instytucje zagraniczne milczą, a niektóre nawet ustami swoich przedstawicieli chwalą? W państwie praworządnym człowiek podlega ochronie prawa i wykonanie tej funkcji powinien zapewnić niezawisły sąd. Gdy go nie staje, człowiek jest bezradny. Mówimy wtedy, że zawiodły instytucje, ale czy na pewno o to tu chodzi i na to chciał zwrócić uwagę mec. Wąsowski?
Polskie prawo ustala granice działania władzy, a więc także prokuratury i sądów, ustanawiając w art. 7 Konstytucji RP zasadę legalizmu (organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa), ale granice te są skuteczne tylko pod warunkiem uznania obowiązku ich stosowania przez wszystkie władze. Prawo nie działa jednak samo z siebie, jego stosowanie zależy od woli rządzących i systemu odpowiedzialności za jego naruszenia. Aktualnie prawo znaczy to, co władza chce przez nie rozumieć, zgodnie z deklaracją Premiera RP Donalda Tuska.
Sądy to podstawa każdego systemu demokratycznego. Ocena ich działalności stanowi kryterium praworządności państwa. Uzasadnienie tej prawdy wynika z bardzo prostego rozumowania. To właśnie sądy, rozstrzygając o legalności decyzji różnych organów państwa, umożliwiają przywrócenie stanu zgodności z prawem. Od ich wyroków zależny jest los człowieka, organizacji czy instytucji. I właśnie dlatego sędzia powinien być niezawisły a sąd niezależny. W tym celu przepisy prawa, w tym również Konstytucja RP, przyznają sędziom określone gwarancje, które mają ułatwić im zachowanie takiej postawy, ale niezawisłym i niezależnym jest się w sumieniu. Tej cechy sędziów nie da się nadać przepisami prawa. W sumieniu zawodowym i w sumieniu „ogólnym”, które posiada każdy człowiek, a które pozwala odróżnić dobro od zła. Czasem pomaga w tym intelekt.
Prof. Anna Łabno – członek Rady Naukowej Instytutu Ordo Iuris
11.09.2024
· Wiele komentarzy wywołał wpis Donalda Tuska opublikowany na jednym z portali społecznościowych, w którym Premier stwierdził, że „podjął decyzję o uchyleniu kontrasygnaty”, jakiej udzielił pod postanowieniem Prezydenta Andrzeja Dudy w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego.
11.09.2024
· Wiele komentarzy wywołał wpis Donalda Tuska opublikowany na jednym z portali społecznościowych, w którym Premier stwierdził, że „podjął decyzję o uchyleniu kontrasygnaty”, jakiej udzielił pod postanowieniem Prezydenta Andrzeja Dudy w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego.
· Decyzja Tuska o udzieleniu kontrasygnaty spotkała się z krytyką części środowisk prawniczych, ponieważ status wyznaczonego przez Prezydenta na przewodniczącego Krzysztofa Wesołowskiego jest kwestionowany. Sprzyjające rządowi stowarzyszenia prawnicze twierdzą, że jest on „neosędzią”.
· Premier pierwotnie uznawał, że złożonego „rutynowo” podpisu pod aktem Prezydenta nie da się podważyć. Obecnie zmienił zdanie powołując się na skargi, jakie na postanowienie Prezydenta złożyli dwaj sędziowie Izby Cywilnej SN – Dariusz Zawistowski i Karol Weitz.
· W rzeczywistości kontrasygnata nie podlega jednak cofnięciu, ponieważ nie ma takiej możliwości prawnej.
Ustrojowe znaczenie kontrasygnaty
W polskim modelu ustrojowym Prezydentowi przysługują relatywnie szerokie kompetencje. Obejmują one m.in. prawo do wydawania aktów urzędowych, o czym stanowi art. 144 ust. 1 Konstytucji RP. Z punktu widzenia ustrojowego akty te podzielić można na dwie grupy – prerogatywy Prezydenta oraz akty urzędowe kontrasygnowane. O ile prerogatywy Prezydenta są ściśle określone (trzydzieści takich prerogatyw wymienia art. 144 ust. 3 Konstytucji RP), o tyle kontrasygnaty wymagają wszelkie akty urzędowe Prezydenta niezaliczone przez ustrojodawcę do kategorii prerogatyw.
I właśnie do tej drugiej kategorii aktów urzędowych należy postanowienie Prezydenta RP w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów poszczególnych izb Sądu Najwyższego. Kompetencja ta wynika bezpośrednio z przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym. Jakkolwiek ustawa ta nie wspomina o uprawnieniach premiera, to z regulacji konstytucyjnych wynika, że postanowienie takie wymaga kontrasygnaty Prezesa Rady Ministrów.
Czym jest taka kontrasygnata? Terminu tego nie odnajdziemy w tekście samej Konstytucji. Ta jednak stanowi, że „akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem” (art. 144 ust. 2 Konstytucji RP). W literaturze prawniczej przyjmuje się zatem, że kontrasygnata w polskim modelu ustrojowym obejmuje trzy elementy – [1] podlegają jej akty urzędowe Prezydenta, [2] dokonać jej może wyłącznie Prezes Rady Ministrów (a nie, przykładowo, poszczególni ministrowie), [3] przez złożenie podpisu Prezes Rady Ministrów przyjmuje na siebie odpowiedzialność przed Sejmem, czyli odpowiedzialność polityczną.
Dzięki kontrasygnacie akt urzędowy Prezydenta RP staje się zatem ważny, co otwiera drogę do jego zamieszczenia w stosownym publikatorze. Tak też stało się z postanowieniem z 17 sierpnia 2024 r. nr 1131.18.2024 w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Zostało ono opublikowane w Monitorze Polskim wraz z adnotacją o podpisach Prezydenta i Premiera.
Z uwagi na to, że Andrzej Duda powołał na przewodniczącego zgromadzenia Izby Cywilnej SN nieuznawanego przez część sędziów tej Izby Krzysztofa Wesołowskiego, a Donald Tusk akt ten kontrasygnował rozpętała się polityczna burza. Sam Premier początkowo milczał, a następnie stwierdził, że złożył swój podpis pod wpływem błędu, którym został zresztą obarczony urzędnik KPRM „nie dostrzegający polityczności” postanowienia Prezydenta. Wtedy jeszcze Tusk przyznał, że podpisu nie da się „cofnąć” czy też „uchylić”.
Sytuacja zmieniła się, gdy dwóch sędziów Izby Cywilnej SN – Dariusz Zawistowski i Karol Weitz – postanowili podważyć postanowienie Prezydenta. Jak podaje sympatyzujący z rządem portal OKO.press, w tym celu złożyli do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego dwie skargi. Jedna z nich dotyczy samego postanowienia, druga natomiast wyłącznie kontrasygnaty. Nie czekając na decyzję WSA, Premier Tusk skwapliwie ogłosił, że „uchyla” swoją kontrasygnatę w ramach tzw. autokontroli. Przyjrzyjmy się zatem dokładniej zarówno samej możliwości zaskarżania aktów urzędowych Prezydenta RP, jak i ewentualnego „uchylenia” kontrasygnaty przez Prezesa Rady Ministrów.
Niedopuszczalność skarg do WSA
Zacząć należy od tego, czy w ogóle dopuszczalne jest złożenie do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego skargi na omawiane postanowienie Prezydenta RP? Postanowienie takie, jak już wspomniano, jest „aktem urzędowym”. Podstawą do jego wydania są przepisy Konstytucji RP oraz ustawy o Sądzie Najwyższym. Natomiast sądy administracyjne sprawują wymiar sprawiedliwości przez kontrolę działalności administracji publicznej oraz rozstrzyganie sporów kompetencyjnych i o właściwość między organami jednostek samorządu terytorialnego, samorządowymi kolegiami odwoławczymi i między tymi organami a organami administracji rządowej. Przesądza o tym art. 1 ust. 1 ustawy – Prawo o ustroju sądów administracyjnych. Warto też przypomnieć bardziej ogólną regulację konstytucyjną w tej materii: „Naczelny Sąd Administracyjny oraz inne sądy administracyjne sprawują, w zakresie określonym w ustawie, kontrolę działalności administracji publicznej. Kontrola ta obejmuje również orzekanie o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej” (art. 184 Konstytucji RP – podkr. B.Z.).
Prezydent nie jest wprawdzie ani częścią administracji rządowej, ani też organem samorządu terytorialnego, ale przyjmuje się, że może podejmować działania mieszczące się w pojęciu administracji publicznej. W uchwale 7 sędziów NSA z 9 listopada 1998 r. (sygn. OPS 4/98), wskazano przykładowo, że „Prezydent, nie będący organem administracji publicznej, może wykonywać w określonym zakresie administrację publiczną”. Jednocześnie w tej samej uchwale NSA stwierdził, że, chociażby wydając akt nadania obywatelstwa polskiego, Prezydent nie wykonuje administracji publicznej, ponieważ działa „jako głowa Państwa Polskiego, symbolizując majestat Państwa”. Na tej samej zasadzie Wojewódzkie Sądy Administracyjne odrzucają skargi na działanie Prezydenta w sprawach o zrzeczenie się obywatelstwa polskiego (zob. przykładowo: postanowienie WSA w Warszawie z dnia 24 sierpnia 2017 r., sygn. IV SA/Wa 1274/17).
Podobnie orzekł Naczelny Sąd Administracyjny w 2012 r. odnośnie do przypadku powoływania sędziów, jako prerogatywy prezydenckiej: „powoływanie sędziów przez Prezydenta nie jest uprawnieniem z zakresu administracji publicznej, lecz stosowaniem norm konstytucyjnych przewidujących kompetencję kreacyjną niebędącą stosunkiem administracyjnoprawnym. Prezydent jest organem władzy wykonawczej, lecz nie może być w tej materii uznany za organ administracji publicznej. Uprawnienia nominacyjne głowy państwa dowodzą szczególnych relacji między Prezydentem i władzą sądowniczą nie mieszczących się w ramach wykonywania administracji. Przyjęcie, że Prezydent, kształtując skład osobowy władzy sądowniczej, działa, jako organ administracji publicznej, ewidentnie naruszyłoby zasadę podziału i równowagi władz oraz zasadę demokratycznego państwa prawnego” (postanowienie NSA z dnia 17 października 2012 r., sygn. I OSK 1876/12 – podkr. B.Z.).
W uzasadnieniu tego postanowienia odnajdujemy jedno jeszcze istotne spostrzeżenie. Odnośnie do powoływania sędziów sądów powszechnych NSA zauważył, że „nie można mieć wątpliwości, co do tego, że przedmiotowy stosunek prawny poddany jest regulacjom prawa ustrojowego. Trudno zatem jednoznacznie zakwalifikować materię powoływania sędziów do materialnego prawa administracyjnego”. Wprawdzie powołanie sędziego to nie to samo co wskazanie, który sędzia ma przewodniczyć zgromadzeniu sędziów jednej z izb SN, jednak obydwie decyzje z pewnością stanowią materię poddaną regulacjom prawa ustrojowego, a nie materialnego prawa administracyjnego.
To, czy dana sprawa przynależy do materii prawa administracyjnego pozwalają zweryfikować również zasady proceduralne, jakim została ona poddana przez prawodawcę. Taki sposób badania własnych kompetencji potwierdza praktyka sądów administracyjnych (zob. przykładowo: postanowienie WSA w Warszawie z 24 stycznia 2019 r., sygn. VI SA/Wa 2287/18). W przypadku wskazania sędziego, który ma przewodniczyć zgromadzeniu Izby Cywilnej SN, stosujemy przepisy ustawy o Sądzie Najwyższym, a zatem typowe przepisy ustrojowe. Dodajmy, że żaden przepis ustawy o Sądzie Najwyższym nie daje podstaw, by stosować regulacje z zakresu procedury administracyjnej w sprawach związanych choćby z wyborami I Prezesa SN oraz prezesów poszczególnych Izb.
Są to, moim zdaniem, bardzo mocne argumenty na rzecz tezy, że, zgodnie z art. 58 § 1 pkt 1 Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi, skarga sędziów Zawistowskiego i Weitza na postanowienie Prezydenta RP powinna zostać odrzucona.
„Zaskarżenie” i „autokontrola” kontrasygnaty?
O ile próby podważania aktów urzędowych Prezydenta RP przed sądami administracyjnymi zdarzają się dość często, o tyle próba zaskarżenia samej kontrasygnaty, niejako w oderwaniu od aktu kontrasygnowanego, jest działaniem bezprecedensowym. Oczywiście jest to zabieg motywowany politycznie, ponieważ chodziło w nim wyłącznie o to, by skarga składana była za pośrednictwem Prezesa Rady Ministrów, a nie Prezydenta RP.
Przede wszystkim wskazać trzeba, że skarga, której przedmiotem jest jedynie kontrasygnata, jest w sposób oczywisty niedopuszczalna. Przede wszystkim kontrasygnata jest instytucją konstytucyjną, zaś jej brak wpływa na to, że akt urzędowy nie wywiera skutków prawnych (zob. wyrok NSA z dnia 21 września 2021 r., sygn. II GOK 13/18). Nie ma ona jednak samodzielnego bytu, a jej prawna doniosłość nie może być analizowana w oderwaniu od kontrasygnowanego aktu urzędowego. W istocie zatem skarga dotycząca samej kontrasygnaty stanowi próbę obejścia prawa. Dokładnie w tej samej logice należałoby rozpatrywać sytuację, w której kolejna skarga do WSA dotyczyłaby decyzji o publikacji postanowienia Prezydenta RP w Monitorze Polskim – jest to czynność, która wywołuje skutek prawny, ale nie może być on rozpatrywany w oderwaniu od samego aktu.
Jak już zauważyłem, skarga na samą kontrasygnatę złożona została wyłącznie dla osiągniecia celu politycznego. Chodziło o to, by skarga wpłynęła nie do Kancelarii Prezydenta RP, a do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jak przekonywał w komercyjnej telewizji prorządowej minister Adam Bodnar, Premier podjął „decyzję o uchyleniu kontrasygnaty” w trybie „bodajże artykułu 54 Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi”. Przepis ten stanowi m.in., że organ, którego działanie, bezczynność lub przewlekłe prowadzenie postępowania zaskarżono, może w zakresie swojej właściwości uwzględnić skargę w całości w terminie trzydziestu dni od dnia jej otrzymania. Nie jest to jednak możliwe w przypadku kontrasygnaty, ta bowiem jest instytucją konstytucyjną o charakterze ustrojowym, a nie wykonywaniem zadań z zakresu administracji publicznej. Kontrasygnata – owszem – skutkuje wejściem aktu urzędowego w życie, a także prowadzi do przyjęcia przez Prezesa Rady Ministrów odpowiedzialności politycznej przed Sejmem. Jednak postanowienie w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN dalej pozostaje aktem urzędowym Prezydenta RP, a zatem nawet gdyby przyjąć kompetencję sądu administracyjnego do badania legalności tego aktu i legitymację sędziów do jego wniesienia, ewentualną stroną postępowania sądowoadministracyjnego będzie głowa państwa, a nie Premier. Ewentualna autokontrola byłaby zatem dokonywana przez Andrzeja Dudę – choć od razu wskazać muszę, że w mojej ocenie i to nie jest dopuszczalne, bowiem przedmiotowe postanowienie nie mieści się w ramach wykonywania administracji publicznej.
Rzekome uchylenie kontrasygnaty byłoby też sprytnym sposobem „ucieczki” Prezesa Rady Ministrów od odpowiedzialności politycznej za współpodpisywane akty urzędowe. Dopuszczenie do sytuacji, w której premier uchyla kontrasygnatę stworzy niebezpieczny precedens. Wystarczy bowiem, że znajdą się osoby gotowe wystąpić ze skargą na kontrasygnowany akt urzędowy, by uwolnić Premiera od odpowiedzialności, gdyby akt taki budził wątpliwości konstytucyjne. Z jednej strony jest to wygodny instrument nie tylko dla Donalda Tuska, ale i wszystkich jego następców, z drugiej natomiast – tykająca bomba podłożona pod ustrojowe fundamenty naszego systemu politycznego i cios w zasady praworządności. Doraźnym celem skargi na kontrasygnatę było zatem otworzenie formalnej furtki czy też stworzenie prawnej „podkładki” dla Donalda Tuska chcącego rakiem wycofać się z decyzji, która wzbudziła takie oburzenie w środowiskach będących intelektualnym zapleczem Koalicji Obywatelskiej. Dalekosiężne skutki są jednak o wiele poważniejsze niż tylko wyznaczenie tego czy innego sędziego na „komisarza wyborczego” w jednej z izb Sądu Najwyższego. Otóż nagle pojawia się wybieg prawny, by, powołując się na zupełnie nieadekwatny przepis, każdorazowy premier mógł zrzucać z siebie odpowiedzialność, która spoczywa na nim z mocy art. 144 ust. 2 Konstytucji RP. W istocie zatem ustawa zmieniałaby rygor odpowiedzialności politycznej regulowany konstytucyjnie, co stanowi odwrócenie hierarchii źródeł prawa i logiki ustrojowej przyjętej w ustawie zasadniczej z 1997 r.
Złożenie przez Prezesa Rady Ministrów podpisu pod aktem urzędowym Prezydenta RP jest czynnością, której skutków nie da się uchylić w trybie przepisów o postępowaniu administracyjnym lub sądowoadministracyjnym, ponieważ samo postanowienie jest aktem ustrojowym, niepodlegającym kontroli ze strony sądów administracyjnych. Co więcej, czynność ustrojowo-polityczna jaką jest kontrasygnowanie aktu przez Premiera nie może być kwalifikowana ani jako quasi-decyzja administracyjna, ani też jako swoiste oświadczenie woli w rozumieniu przepisów prawa cywilnego. Stąd też nonsensem jest powoływanie się na regulacje Kodeksu cywilnego dotyczące błędu czy innych wad oświadczenia woli. Kontrasygnata jest aktem ustrojowym o charakterze politycznym – podobnie jak choćby złożenie przez Prezydenta RP podpisu pod ustawą. W obydwu przypadkach nie jest możliwe „cofnięcie podpisu”, co tak doświadczony polityk jak Donald Tusk powinien doskonale rozumieć. Podobnie nie można wycofać podpisu spod listy poparcia dla komitetu wyborczego czy obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej, a senat nie może „wycofać uchwały” o przyjęciu bez zmian ustawy przekazanej przez Marszałka Sejmu w ramach procedury legislacyjnej.
Gdyby możliwość uchylenia kontrasygnaty istniała, wówczas byłaby regulowana odpowiednimi przepisami. Zgodnie z zasadą legalizmu, wszystkie organy władzy publicznej działają w granicach i na podstawie prawa (art. 7 Konstytucji RP). Do tego, że obecny rząd zasadę tę systematycznie łamie, zdążyliśmy się przyzwyczaić – przypomnieć można choćby „powołanie” Dariusza Korneluka na (obsadzone) stanowisko Prokuratora Krajowego z pominięciem ustawowo wymaganej opinii Prezydenta RP czy zignorowanie ustawowych uprawnień Rady Mediów Narodowych dotyczących obsady zarządów i rad nadzorczych mediów publicznych. Pierwszy raz jednak tak rażącego naruszenia prawa dopuszcza się bezpośrednio sam Donald Tusk.
Dr Bartosz Zalewski, współpracownik Centrum Badań i Analiz Ordo Iuris
10.09.2024
Jak dowodzi historia, największymi zbrodniarzami są państwa czy, bardziej precyzyjnie, rządzące krajami elity. Przykładów można mnożyć bez końca. Europa nie była wyjątkiem, choć nie wyróżniała się szczególnie na tle innych kontynentów.
Najwięksi zbrodniarze w historii
Ale nadszedł wiek XX i nasz kontynent wysforował się w paru przypadkach na czołowe miejsca w rankingu zła. Według wielu historyków i komentatorów, na dziesięciu największych światowych zbrodniarzy, z Europy pochodzi aż połowa. Na jednym z portali widnieje lista przestępców mających na swoim sumieniu miliony, a nawet dziesiątki milionów ludzkich istnień i morze cierpień kolejnych dziesiątków milionów.
Dość zgodnie na pierwszym miejscu umieszczono „chorążego pokoju” i „tytana myśli” czyli Józefa Stalina odpowiadającego za śmierć kilkudziesięciu milionów swoich pobratymców. Niektórzy badacze oceniają, że ofiar „słońca narodu" mogło być i 60 milionów (sic!). Kary żadnej nie poniósł, choć, być może, towarzysze pomogli mu nieco w przejściu do lepszego świata.
Wymierzył sam sobie wątpliwej jakości karę przywódca III Rzeszy Adolf Hitler znany jako wódz – führer, uciekający przed ziemską sprawiedliwością przy pomocy samobójstwa w przededniu klęski jego tysiącletniej Rzeszy. Jak szacują niektórzy, odpowiedzialny jest za śmierć ok. 40 milionów Europejczyków, w tym 7 milionów swoich rodaków. Liczba ofiar jest ostatnio kwestionowana jako zaniżona, głównie z powodu zmian szacunków dotyczących poległych obywateli Związku Radzieckiego.
Problem przy tych „państwowych" zbrodniach jest podstawowy: nie ma dokładnych danych o ilości ofiar – to wszystko, co podają historycy to tylko szacunki obarczone z pewnością w wielu przypadkach wielkimi błędami. Taki Mao Zedong - komunistyczny dyktator Chińskiej Republiki Ludowej, nie dbał o ludzkie życie, o ile chodziło o jego utopijne idee – wyekspediował na drugi świat kilkadziesiąt milionów Chinczyków (co najmniej 20-30 milionów, ale inni eksperci podają nawet 65-70). Zmarł śmiercią naturalną i do dziś cieszy się szacunkiem większości Chińczyków.
Pol Pot – komunista wyedukowany na paryskich uczelniach – to pikuś przy wspomnianych powyżej. Można mu przypisać w ciągu 4 lat śmierć „zaledwie" maksymalnie 3 milionów Kambodżańczyków, a obalony przez Wietnamczyków żył jeszcze spokojnie w „areszcie" domowym przez prawie 20 lat.
Z naszych europejskich bandytów wielkich „dzieł" dokonał też poważany do dziś i mający wiele pomników król Belgów Leopold II, bezlitośnie mordujący co najmniej 8 mln Kongijczyków przy okazji paskudnie eksploatując, tzn. okradając ten bogaty w surowce, w tym złoto i diamenty, kraj. Nie słychać słów potępienia do dziś.
W XX wieku międzynarodowe konflikty zwane wojnami światowymi pokazały i udowodniły, że ludzka natura nie zna ograniczenia w zbrodni, że człowiek człowiekowi potrafi zgotować los nie do opisania w swym okrucieństwie i pogardzie dla człowieczeństwa.
II wojna światowa zebrała najobfitsze żniwo życia ludzkiego w historii świata. Szacuje się, że w ciągu 6 lat wojny w Europie i na świecie zginęło ponad 60 milionów ludzi, co stanowiło około 3% całkowitej liczby ludności na świecie. Do dziś nie znamy dokładnej liczby, a niektórzy wskazują, że zginęło nawet 80 milionów. Największą grupą pomordowanych są cywile, szacowani na ponad 50-55 milionów, z czego ogromna liczba (nawet do 30 milionów) to ofiary głodu i chorób. Żołnierzy poległo ok. 21-25 milionów w tym ok. 5 milionów zmarłych jeńców.
Zbrodnie III Rzeszy
Za większością tych zbrodni, bardzo różnie dziś nazywanych i ocenianych, stał lepiej lub gorzej zorganizowany aparat państwowy. Celem strategicznym III Rzeszy było unicestwienie Polski i narodu polskiego, nie podbicie i eksploatacja kraju, ale jego całkowite biologiczne wyniszczenie, a nasze terytorium miano całkowicie zasiedlić reichsdeutschami oraz volksdeutschami i zgermanizować . Do tego dzieła zabrali się, jak dziś powiedzielibyśmy, całkowicie profesjonalnie, a plany i etapy tego zamordowania Polski opracowywali nie tylko politycy i wojskowi, ale i „uczeni" z najlepszych niemieckich ośrodków. Poszczególne etapy tego Generalplan Ost, opracowanego głównie przez „naukowców" z Uniwersytetu Berlińskiego i wręczonego Himmlerowi w 1940 r. (jako komisarzowi do spraw Umacniania Niemieckości), ulegały modyfikacji wskutek zmieniającej się sytuacji na frontach wojny. Przygotowano również kadry i stworzono narzędzia do wykonania tego planu.
Jeden z największych zbrodniarzy zza biurka Adolf Eichmann, który nigdy nikogo osobiście nie zabił, a winę za swe czyny przypisał politycznym przywódcom, wobec których był bezwarunkowo posłuszny i którego lojalność, jak mówił, bezwzględnie „wykorzystano". Twierdził, że to Państwo uniemożliwiło mu życie zgodne z etyką. Eichmann został w 1962 powieszony w izraelskim więzieniu. Można o Nim powiedzieć, że miał pecha: był jednym z nielicznych, którzy ponieśli ziemską karę.
Setki tysięcy jego wspólników w zbrodni nie było nigdy sądzonych przez ludzką sprawiedliwość. Swoistej pikanterii sprawie Eichmanna dodaje fakt, że o miejscu Jego ukrycia w Argentynie od wielu lat wiedziało świeże/nowe, „demokratyczne" jakoby, państwo niemieckie, czyli RFN, ale nie udzieliło informacji o tym fakcie międzynarodowym służbom poszukującym zbrodniarzy hitlerowskich, czyli tak naprawdę chroniło go przez wiele lat.
Jak wspomniałem, II Wojna Światowa za sprawą III Rzeszy Niemieckiej i Cesarstwa Japonii przeszła do historii jako najokrutniejsza zbrodnia na wielu narodach. Oczywiście w szczegółach wyglądało to różnie, ale w bardzo wielu przypadkach dochodziło do fizycznej eksterminacji całych narodów i grup etnicznych czy religijnych zaplanowanych na zimno w ministerialnych gabinetach i realizowanych z sadystyczną przyjemnością i obojętną, urzędniczą sumiennością.
Tytułowych zbrodni bez kary jest zatrzęsienie.
Niewielu sprawiedliwie osądzonych
Niektórzy badacze szacują, że ok. 1 miliona Niemców winnych było pospolitych i bardziej wyrafinowanych zbrodni. Jak wiemy przed „sądami" postawiono ok. 150 tys. osób, ale wyroki skazujące usłyszało zaledwie ok. 7 tys. przestępców – w przeważającej, ogromnej większości były to wyroki symboliczne i odbywane w luksusowych warunkach, a skazanych bardzo szybko, przedterminowo wypuszczano. Ta niemiecka sprawiedliwość szczególnie karykaturalnie wyglądała w odniesieniu do 800 tys. SS-manów zatrzymanych przez Aliantów, ale wyroki skazujące usłyszało zaledwie 124 (słownie: stu dwudziestu czterech).
Przykłady kpiny z tzw. denazyfikacji można mnożyć, a dobrze ten proceder opisuje opinia iż kraj, który dokonał niezliczonych zbrodni dokonał również największej w historii rehabilitacji sprawców tego barbarzyństwa.
Również trudno usprawiedliwić elity zwycięskich Aliantów, że patrzyły na to i nie reagowały.
A Niemcy nie skrywali swoich poczynań. Pierwszy kanclerz „demokratycznej" RFN Konrad Adenauer zatrudniał w aparacie państwowym setki dawnych SS-manów i aktywnych członków partii hitlerowskiej, w tym zbrodniarzy wojennych i, mimo krytyki (prawdę mówiąc niewielu sprawiedliwych ziomków), nie zmienił swej polityki kadrowej. Wręcz przeciwnie, w aparacie państwowym wielu przestępców wojennych robiło po wojnie błyskotliwe kariery, co szczególnie widać było i raziło w resorcie sprawiedliwości. Charakterystyczny jest tu przypadek Theodora Oberländera, który piastował różne ministerialne funkcje przez całe lata 50-te. W czasie wojny m.in. odpowiedzialny był za masakry we Lwowie i w Gruzji. Jako dowódca batalionu „Nachtigall” zajął Lwów podczas inwazji na Rosję, gdzie wymordował wielu Żydów i komunistów w czerwcu 1941 r.
Można też przywołać haniebny przykład Heinza Reinefartha, kata Woli, który ma na sumieniu ok. 100 tys. ofiar w czasie powstania warszawskiego i mordów w Kraju Warty. Reinefarth nie został wydany Polsce przez zachodnich Aliantów, a jego zwolennicy wybrali go najpierw burmistrzem, a potem posłem do Landtagu. „Demokratyczna" zaś republika wypłacała mu do ostatnich dni generalską emeryturę. Denazyfikację niektórzy nazwali po prostu komedią, po której w wielu urzędach więcej było nazistów niż za III Rzeszy.
Tak było na wszystkich szczeblach władzy ustawodawczej, wykonawczej i, co szczegónie wybrzmiewa, we władzy sądowniczej demokratyzujących się jakoby Niemiec. W federalnym Ministerstwie Sprawiedliwości w 1950 r. 51% kadry kierowniczej stanowili byli członkowie NSDAP, a 20% SA-manni, ale już w 1957 r. udział ten wzrósł do 57% NSDAP-owców i 33% członków SA. W tymże ministerstwie powołano Centralną Jednostkę Ochrony Prawnej, jakoby dla pomocy niemieckim jeńcom wojennym, a w rzeczywistości udzielającej pomocy ukrywającym się w różnych krajach zbrodniarzom i ostrzegającą ich o toczących się przeciw nim postepowaniach karnych.
Wolfgang Fränkel niemiecki zbrodniarz, aktywny członek NSDAP, był wysokiej rangi prokuratorem zafascynowanym karą śmierci za błahe przestępstwa czy wykroczenia. Uczestniczył w wydaniu co najmniej 30 wyroków śmierci. Po wojnie zrobił świetną karierę prawniczą. W 1962 został nawet prokuratorem generalnym RFN. A takich jak on sędziów Hitlera, robiących karierę w demokratycznych jakoby Niemczech, były setki, a może i tysiące.
Niemieccy przestępcy wojenni robili błyskotliwe kariery nie tylko w swoim kraju, ale również w strukturach międzynarodowych. W latach 1957–1963 głównodowodzącym sił lądowych NATO na Europę Środkową był niemiecki zbrodniarz wojenny gen. Adolf Heusinger. W czasie wojny powierzono mu zadanie „systematycznego redukowania słowiańszczyzny i żydostwa", z którego wywiązał się doskonale eksterminując miliony Polaków, Żydów, Rosjan, Białorusinów. Miał niebywałe szczęście – w czasie zamachu na Hitlera stał obok niego i ocalał, a do końca życia nikt go nie niepokoił z powodu jego przeszłości, a wręcz przeciwnie demokratyczne jakoby Niemcy honorowały go szczodrze i ufundowały dożywotnią rentę.
Niemcy ofiarami nazistów?
Najbardziej niewiarygodnym wydaje się fakt, że rok po zakończeniu wojny, co trzeci Niemiec nadal uważał, że eksterminacja Polaków i Żydów była konieczna, co przeczy powtarzanym usilnie przez propagandę RFN mitom, że przeciętny Niemiec nic nie wiedział o zbrodniach. Niemcom żyło się lepiej w czasie wojny niż przed agresją na Polskę. Niemcy nie odrzucili hitlerowskiego reżimu po jego upadku, a jedynie 14% z nich w roku 1948 i 17% w roku 1959 uważało denazyfikację za rzecz konieczną. Tu nie tylko elity parły do wojny, ale i szerokie masy popierały tę imperialną i rasistowską politykę. To nie naziści czy hitlerowcy dokonali tego dzieła. Coraz więcej pojawia się opinii historyków, że zniewolenie Niemców przez nazistów, którzy zmusili ich do posłuszeństwa, udziału w wojnie i ludobójstwie ,to mit wyprodukowany przez tzw. niemiecką politykę historyczną.
Jednym z pierwszych aktów ustawodawczych Republiki Federalnej Niemiec po jej powstaniu w 1949 r. były ustawy o amnestii dla setek tysięcy przestępców wojennych oraz o zniesieniu kary śmierci. Wprowadzono zakaz ekstradycji obywateli RFN – jak wspomniałem wyżej, Alianci nie protestowali.
Co ciekawe, a właściwie szokujące, to Niemcy poszkodowani przez rezim Hitlera, w demokratycznych już Niemczech po wojnie musieli się zwracać z podaniami o uchylenie wyroków do sądów, gdzie, o ironio, urzędowali ci sami ludzie, którzy zaledwie kilka lat wcześniej ich skazali. Ze zrozumiałych powodów, tacy sędziowie nie mogli przecież usuwać swoich wyroków, bo to by podważało ich zawodową rzetelność i wiarygodność i dowodziło ich ideologicznego zaangażowania. Ofiary tych sądów nie były mile widziane w społeczeństwie niemieckim – te niezbyt liczne ofiary były wyrzutem sumienia dla ogromnej większości Niemców kochających swego führera i dlatego czekał ich w RFN kiepski los.
Demokratyczna jakoby RFN od swego powstania zakłamuje prawdę o przyczynach wywołania wojny, jak i o samym jej przebiegu starannie umniejszając skalę swojej winy, jak i prowadząc kłamliwą narrację historyczną czy poszukując usilnie sprawców „zastępczych" i wspólników enigmatycznych nazistów. Polska w podręcznikach ich historii jest traktowana całkowicie marginalnie i powierzchownie, a stopniowo przywracana niemiecka buta pozwala ich przywódcom nazywać 8 maja, czyli dzień ich bezwarunkowej kapitulacji w 1945 r. i datę zakończenia wojny w Europie, dniem „zwycięstwa i wyzwolenia od nazistów". Dziś ponad 70% Niemców kojarzy 1945 rok wyłącznie z wyzwoleniem ich kraju od nazizmu (sic!) i aż 30 proc. uważa, iż ich dziadkowie działali w ruchu oporu, którego nie było, a tylko 2 proc. sądzi, że ich dziadkowie stworzyli państwo Hitlera.
Brak rekompensaty
Zbrodnia na naszym, polskim Narodzie i obywatelach II Rzeczypospolitej, jak do tej pory nie została w żaden sposób choć w niewielkiej części naprawiona. Po wielu dziesiątkach lat od tamtych okrutnych czasów, przedstawiciele narodu niemieckiego zdobyli się zaledwie na kilka słów formalnych przeprosin z rutynową prośbą o wybaczenie, ale niemal w tym samym momencie zarzekali się, że dziś nie mogą tych krzywd w żaden sposób naprawić czy im zadośćuczynić. Nieliczne tzw. „gesty humanitarne" czynione wobec niektórych kategorii polskich ofiar zakrawają na kpinę, jak np. jednorazowa wypłata po 1000 zł dziś już staruszkom, którzy jako małoletnie dzieci latami zmuszane byli do ciężkiej pracy i bezlitośnie traktowane przez swych oprawców (np. obozy nawet dla 2-3 letnich dzieci w Łodzi na ul. Przemysłowej czy w Potulicach). Jak wyliczają historycy, te „dobroczynne" gesty średnio wyniosły ok. 690 zł na poszkodowanego, co jest kpiną, a właściwie splunięciem w twarz milionom poszkodowanych, na co pozwoliły nasze rządy.
Co więcej, dziś pełnomocni przedstawiciele RFN mówią, że nie są nam nic winni, a niektórzy z nich posuwają się nawet do czysto rasistowskich stwierdzeń, że polskie ofiary nie należą do grupy, z którą należy się liczyć, że jesteśmy w gorszej lidze. W ciągu tych kilkudziesięciu lat od wojny, różnie uzasadniali te twierdzenia: najpierw tłumaczyli, że nie mając nawiązanych stosunków dyplomatycznych z komunistyczną Polską, nie mogą się z nami układać w sprawie reparacji i odszkodowań, a poza tym twierdzili, że komuniści i tak by te środki „zmarnowali". Kiedy te stosunki zostały w latach 70-tych nawiązane, to uznali, że to już za późno, że „sprawa" się przedawniła, choć te zbrodnie już wtedy od kilkudziesięciu lat, według prawa międzynarodowego, się nie przedawniały. W ostatnich latach nagle odkryli, że Bierut (komunistyczny dyktator Polski), w 1953 r., w imieniu Polski, zrzekł się reparacji od całych Niemiec, na co jednak nie mogą przedstawić żadnego dowodu. I tak ta zabawa w kotka i myszkę trwa już prawie 80 lat, a Ofiary powoli wymierają bez jakiegokolwiek uznania ich cierpienia przez naród sprawców.
Od lat Niemcy, dla niepoznaki nazywani w ich narracji historycznej nazistami, próbują z naszych przodków zrobić wspólników tych beznarodowych barbarzyńców, co w dużym stopniu im się udało. "Polskie obozy smierci" coraz częściej pojawiają się w publikacjach i wypowiedziach prominentnych Europejczyków czy nawet prezydenta USA.
Niemcy również jak ognia unikali zawarcia z Polską traktatu pokojowego, mimo że już na początku lat 50-tych porozumieli się z większością państw w sprawie rozliczeń kosztów wojny m.in. w tzw. umowie londyńskiej z 1953 r.
Główną przyczyną unikania rozliczeń z nami była skala zbrodni demograficznych i materialnych, jaka spotkała Polskę z rąk Niemiec, nieporównywalna właściwie z żadnymi innymi krajami, poza częścią Rosji Sowieckiej. Niektórzy analitycy wyliczają nasze straty na wiele bilionów dolarów USD choć trudno wycenić utratę 11-13 milionów obywateli, jacy zginęli lub pozostali poza granicami obecnej Polski.
W latach 70-tych Niemcy zdawali sobie sprawę, że muszą rozliczyć się z Polakami, bo tylko z nami się nie ułożyli w sprawie reparacji i odszkodowań cywilnych. Jak ujawnił niedawno prof. Bogdan Musiał, w sierpniu 1970 r. odbyła się narada rządowa na najwyższym szczeblu w urzędzie kanclerskim i wynikło z tych ustaleń i ekspertyz, że nie da się uniknąć sprawy reparacji, że Polsce należą się odszkodowania. Mając taką świadomość, kanclerz Willi Brandt, któremu w Polsce stawiamy pomniki, pojechał do Moskwy (której z kolei zależało na podjęciu współpracy technologicznej i finansowej z RFN) i uzyskał zapewnienie od premiera Kosygina, aby nie przejmował się Polską i naszymi roszczeniami. W ten sposób temat na kilkadziesiąt lat został upchnięty pod dywan.
I na koniec należy podkreślić szczególnego rodzaju bezduszność, przewrotność i bezczelność państwa niemieckiego: sądy RFN, uwalniając od odpowiedzialności karnej dziesiątki czy setki hitlerowskich prawników-zbrodniarzy wojennych, legitymizowali tym samym wydane przez nich drakońskie i bezprawne wyroki z czasów wojny – ofiary więc niejako powtórnie zostały bezpodstawnie skazane przez sędziów mających zbrukane ręce.
Można mnożyć przykłady zachowania elit politycznych „demokratycznych" Niemiec, które rażąco naruszały i nadal naruszają porządek moralny oczywisty w naszym kręgu kulturowym, a jedynym ich celem było unikanie i zminimalizowanie odpowiedzialności za hańbę XX wieku i ochronę rzeczywistych wykonawców ludobójstwa i niespotykanej w dziejach grabieży. Państwo to kierujące się jakoby wartościami europejskimi, przez dziesiątki lat wkładało ogromny wysiłek, aby uniknąć rzeczywistego rozliczenia się z ich pierwszą, najdłużej okupowaną i najbardziej poszkodowaną ofiarą w czasie II wojny światowej. O ile można uznać, że z większością okupowanych przez III Rzeszę państw RFN się rozliczyła, o tyle wobec Polski zachowuje się wyjątkowo perfidnie, stosując wobec nas całkowicie inne zasady ułożenia wzajemnych stosunków. Można z całkowitą pewnością powiedzieć, że ciągle jest to zbrodnia bez realnego uznania przez sprawców swych win i unikania odpowiedzialności.
Wiesław Misiek
Niniejszy komentarz wyraża poglądy jego autora
09.09.2024
Stanowisko wspólne polskich środowisk prawniczych z dnia 9 września 2024 roku w sprawie zapowiedzi Prezesa Rady Ministrów oraz Ministra Sprawiedliwości o założeniach do ustawy, prowadzącej do degradacji kadr władzy sądowniczej, a także ich eliminacji z zawodu sędziowskiego.