Informujemy, że Pani/Pana dane osobowe są przetwarzane przez Fundację Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris z siedzibą w Warszawie przy ul. Zielnej 39, kod pocztowy 00-108 (administrator danych) w ramach utrzymywania stałego kontaktu z naszą Fundacją w związku z jej celami statutowymi, w szczególności poprzez informowanie o organizowanych akcjach społecznych. Podstawę prawną przetwarzania danych osobowych stanowi art. 6 ust. 1 lit. f rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO).
Podanie danych jest dobrowolne, niemniej bez ich wskazania nie jest możliwa realizacja usługi newslettera. Informujemy, że przysługuje Pani/Panu prawo dostępu do treści swoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, prawo do przenoszenia danych, prawo wniesienia sprzeciwu wobec ich przetwarzania, a także prawo do wniesienia skargi do organu nadzorczego.
Korzystanie z newslettera jest bezterminowe. W każdej chwili przysługuje Pani/Panu prawo do wniesienia sprzeciwu wobec przetwarzania danych osobowych. W takim przypadku dane wprowadzone przez Pana/Panią w procesie rejestracji zostaną usunięte niezwłocznie po upływie okresu przedawnienia ewentualnych roszczeń i uprawnień przewidzianego w Kodeksie cywilnym.
Do Pani/Pana danych osobowych mogą mieć również dostęp podmioty świadczące na naszą rzecz usługi w szczególności hostingowe, informatyczne, drukarskie, wysyłkowe, płatnicze. prawnicze, księgowe, kadrowe.
Podane dane osobowe mogą być przetwarzane w sposób zautomatyzowany, w tym również w formie profilowania. Jednak decyzje dotyczące indywidualnej osoby, związane z tym przetwarzaniem nie będą zautomatyzowane.
W razie jakichkolwiek żądań, pytań lub wątpliwości co do przetwarzania Pani/Pana danych osobowych prosimy o kontakt z wyznaczonym przez nas Inspektorem Ochrony Danych pisząc na adres siedziby Fundacji: ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa, z dopiskiem „Inspektor Ochrony Danych” lub na adres poczty elektronicznej [email protected]
10.10.2024
• Gdy Donald Tusk rzucił na początku września hasło “demokracji walczącej”, wielu odbiorców nie dostrzegło w tym nic ponad kolejny przykład retorycznej przesady. Jest to duży błąd.
• Koncepcja “demokracji walczącej” powstała jako reakcja na doświadczenie nazizmu, którego głosiciele doszli w Niemczech do władzy za mocą demokratycznych reguł.
• Ograniczone elementy “demokracji walczącej” znajdują się w wielu systemach prawnych – należy do nich choćby zakaz propagowania ideologii totalitarnych
• Odwoływanie się do koncepcji “demokracji walczącej” jest zawsze ryzykowne, ponieważ brakuje jej jasnych ograniczeń
• Ponieważ „demokracja walcząca“ zawiera w sobie znaczy potencjał zgody na arbitralne działania, łatwo może przekształcić się – nawet w imię idei liberalnych – w autorytaryzm.
• Nie jest jasne, dlaczego miałaby być stosowana w Polsce, gdzie zagrożenie totalitaryzmem nie występuje.
• Być może chodzi o znalezienie nowych “nazistów”, którymi mogą się stać krytycy idei europejskiego centralizmu i jego ideologicznych podstaw.
Autor: Tomasz Rowiński
Gdy Donald Tusk rzucił hasło “demokracji walczącej”, wielu odbiorców nie dostrzegło w tym nic ponad kolejny przykład retorycznej przesady. A że żyjemy w czasach grubej przesady retorycznej w polityce, szczególnie w Polsce, mogło się zdawać, że nic wielkiego się nie stało. Czasem jednak wśród pustosłowia produkowanego przez polityków w naszym kraju pojawiają się słowa, których nie można lekceważyć. Tak właśnie jest w tym przypadku. Deklaracja premiera wedle której rząd musi “działać w kategoriach demokracji walczącej”, może mieć poważne konsekwencje.
Radykalne retoryka
Co jednak dokładnie powiedział premier Tusk i dlaczego należy jego słowa traktować poważnie. Zacznijmy od cytatu:
“Jeśli chcemy przywrócić ład konstytucyjny oraz fundamenty liberalnej demokracji, musimy działać w kategoriach demokracji walczącej. Oznacza to, że prawdopodobnie nie raz popełnimy błędy lub podejmiemy działania, które według niektórych autorytetów prawnych mogą być nie do końca zgodne z literą prawa, ale nic nie zwalnia nas z obowiązku działania” – powiedział premier podczas spotkania ze środowiskami prawniczymi 10 października br.
Precyzyjniej należałoby powiedzieć, że było to spotkanie z tą częścią środowiska prawniczego, które popiera działania obecnego rządu w zakresie dalszego demontażu systemu ustrojowego w Polsce. Nie będzie przesadą dodać, że dla części tych środowisk premier Tusk i Adam Bodnar, minister sprawiedliwości, działają za miękko i za wolno. I dla nich zapewne były przeznaczone z jednej strony “mocne słowa” o walczącej demokracji, a drugiej niemal przepraszające zdanie o “prawdopodobnych błędach”. Nawet jeśli o “demokracji walczącej” Tusk mówił do specyficznie zradykalizowanego grona słuchaczy, nie należy tego lekceważyć. Skoro premier zdecydował się na tego rodzaju narrację, to znaczy, że grupy jego radykalnych popleczników mają na niego wpływ i w pewnym przynajmniej stopniu się ich obawia.
Przeciwko nazistom
Sama “demokracja walcząca” jest historyczną koncepcją, sformułowaną w dwóch artykułach przez Karla Loewensteina, jako odpowiedź na pokusę totalitarną zagrażającą liberalnej demokracji. Koncepcja ta powstała w specyficznych warunkach w roku 1937, w czasie, gdy w Niemczech rządził już od dawna Adolf Hitler. Jego cele polityczne były wtedy coraz lepiej rozumiane, a zatem próbowano, przynajmniej intelektualnie, znaleźć remedium na sytuację, w której totalitarna dyktatura rodzi się w samym sercu demokracji. Jak byśmy na to nie patrzyli tak stało się w Republice Weimarskiej. Dodajemy, że swoje teksty Loewenstein opublikował nie w Niemczech, ale na łamach czasopisma Amerykańskiego Stowarzyszenia Nauk Politycznych „The American Political Science Review”.
Teorię “demokracji walczącej” podaną przez Loewensteina można sprowadzić do kilku punktów.
Po pierwsze, demokracje są z natury podatne na ataki ze strony sił antydemokratycznych, dlatego muszą umieć się bronić.
Po drugie, obrona demokracji może uzasadniać czasowe ograniczenie niektórych praw i wolności, zwłaszcza jeśli służy to ochronie fundamentalnych zasad ustroju.
Po trzecie, do działań antydemokratycznych zalicza się m.in. dążenie do obalenia instytucji demokratycznych, podważanie legalności wyborów, czy szerzenie nienawiści i dyskryminacji.
Po czwarte, "demokracja walcząca" zakłada stosowanie „ustawodawstwa antyekstremistycznego”, które może obejmować zakaz działalności partii antydemokratycznych i bojówek, ograniczenie wolności słowa i zgromadzeń, jeśli służą one propagowaniu treści antydemokratycznych, lub jeszcze utworzenie instytucji typu „policji politycznej” do monitorowania i zwalczania działalności antydemokratycznej.
Współczesne zastosowania
Za przykłady współczesnego stosowania elementów „demokracji walczącej” uważa się często delegalizację hiszpańskiej partii Batasuna związanej z terrorystami z ETA czy usunięcie ze sceny tureckiej politycznej partii, o charakterze religijnym w celu ochrony konstytucyjnej zasady świeckości państwa. Szczególnie przykład turecki musi budzić niepokój, w sytuacji, gdy coraz częściej stawiane są pytania o standardy polityczne panujące w tym kraju. Nie trzeba zresztą mnożyć praktycznych przykładów, by zrozumieć zagrożenia płynące z koncepcji Loewensteina. Wobec teorii „demokracji walczącej” formułowano przynajmniej trzy główne zarzuty.
Za kontrowersyjne uznaje się to, że „demokracja walcząca”, po pierwsze, dopuszcza ograniczanie praw i wolności obywatelskich, nawet w imię ochrony demokracji, co jest ryzykowne i może prowadzić do nadużyć. Po drugie, trudno jednoznacznie określić, jakie działania można uznać za antydemokratyczne, a co za legalną krytykę władzy. Po trzecie, istnieje duże ryzyko, że „demokracja walcząca” zamieni się w autorytaryzm, w którym władza będzie wykorzystywać swoje uprawnienia do tłumienia opozycji i ograniczania wolności obywatelskich.
Słowa Donalda Tuska można interpretować w rozmaity sposób, jednak każdy z nich trzeba uznać za zagrażający trwałości polskiej demokracji. Po pierwsze, świadome, a nie np. propagandowe, posługiwanie się pojęciem „demokracji walczącej” oznaczałoby, że rządząca koalicja rzeczywiście uważa obecną opozycję za siły ekstremistyczne, które powinno się, w sprzyjających władzy okolicznościach, zdelegalizować. W polskich warunkach musiałoby to oznaczać delegalizację przynajmniej największej parlamentarnej partii opozycyjnej i wykluczenie z możliwości bycia reprezentowanych przez miliony obywateli. Być może ruch taki uratowałby liberalny establishment, ale z pewnością utracona byłaby demokracja.
Po drugie, zastosowanie pojęcia “demokracji walczącej” może oznaczać, że premier Tusk przyznaje sobie prerogatywy do zawieszania obowiązujących w Polsce praw w celu wprowadzenia jakiejś nowej ich wykładni wedle przyjmowanych przez niego arbitralnych założeń. Należałoby uznać deklarację premiera jako upoważnienie samego siebie do wprowadzenia w Polsce systemu rządów, które nominalnie realizowałyby agendę liberalną, ale w zakresie polityczno-prawnym miałyby charakter przynajmniej częściowo autorytarny.
“Szeroko pojętej prawicy w Polsce („wrogom demokracji liberalnej”), należy odebrać prawa obywatelskie, co wynika z opinii zwolenników realizacji koncepcji „demokracji walczącej” otwarcie zapowiedzianej przez premiera” – pisał 11 września bt. po wypowiedzi premiera mec. Bartosz Lewandowski z Centrum Interwencji Procesowej Ordo Iuris.
Mec. Bartosz Lewandowski przywołał także w swoim komentarzu do słów premiera Tuska wiele tłumaczący artykuł prof. Tadeusza Koncewicza Demokracja walcząca w obronie konstytucji, którego autor jest jednym z prawniczych radykałów popierających rząd. Artykuł ten można potraktować jako jedno ze źródeł potwierdzających, że myślenie o teorii “demokracji walczącej”, jako narzędziu usunięcia prawicy z polskiej sceny politycznej było rozwijane od lat.
„Państwo nie może czekać z interwencją obronną do momentu, w którym partia polityczna obejmie władzę i zacznie wprowadzać nowe porządki niezgodne z obowiązującą Konstytucją. Gdy zagrożenie dla demokracji jest w sposób wystarczający udokumentowane i realne, trzeba działać „tu i teraz” (…) Organy państwa III RP mogły bronić demokracji na wiele sposobów. Nie tylko delegalizując anty-demokratyczne partie, ale także odmawiając np. marszów czy zgromadzeń, których jedynym i głównym celem jest kwestionowanie ustroju państwa i jego konstytucyjnych podstaw, czy szerzenie nienawiści. Gdy w końcu polska liberalna zaczyna rozumieć swoje zobowiązanie do działania obronnego, może być już niestety za późno. Moment na zakaz Marszu Niepodległości był kilkanaście lat temu, a nie w listopadzie 2018 r. Wówczas mógłby być czymś więcej niż tylko symbolem (choć ważnym)” – pisał prof. Koncewicz w roku 2019.
Postulat “demokracji walczącej”, nie ogranicza się zatem tylko do “przywrócenia praworządności”, przez – de facto – jeszcze większe jej okaleczenie wedle arbitralnych oczekiwań tzw. liberałów. Oznacza także ukierunkowanie działań państwa na wprowadzenie “pluralizmu ograniczonego” i “demokracji sterowanej”, w której udział w życiu publicznym mogą brać udział tylko ci, którzy otrzymali coś w rodzaju liberalno-lewicowego certyfikatu prawomyślności.
Zaniepokojenie kierunkiem, w jaki podążyły reakcje opinii publicznej po wypowiedzi premiera Tuska, wykazała także liberalno-lewicowa strona debaty publicznej. Przykładem może być tekst redaktora naczelnego portalu oko.press Michała Danielewskiego zatytułowany Tydzień z demokracją walczącą. Co to w ogóle znaczy i czy Tusk popełnił błąd? Danielewski od pierwszych słów swojego komentarza słów skupił się na przekonywaniu czytelnika, że Donald Tusk tak naprawdę niczego groźnego nie powiedział. “Premier Tusk chciał zapewne powiedzieć, że postrzega swoje zadanie jako odbudowę ładu instytucjonalnego po rządach PiS oraz takie jego zabezpieczenie, żeby rozmontowanie tego systemu nie było tak proste.”
“Bo chociaż PiS, jak pokazało 8 lat ich rządów, to partia o rysie autorytarnym, nie jest to dalibóg ani NSDAP, ani partia nawołująca np. do wprowadzenia np. katolickiej teokracji. Prawo i Sprawiedliwość dążyło do utrwalenia swych rządów przez przejmowanie lub osłabianie instytucji kontrolujących władzę, wprowadzało też “łatki” do systemu, by pracowały na rzecz jednej partii. Ale też wiele z działań partii Kaczyńskiego ukrywało się w cieniu interpretacyjnej szarości lub wykorzystywało luki i błędy w systemie” – zapewniał dalej Danielewski.
Tyle tylko, że za merytoryczną podkładkę dla swoich wywodów Danielewski wybrał cytowany już powyżej tekst prof. Tadeusza Koncewicza, który, przynajmniej w niektórych fragmentach, można uznać za manifest liberalnego “pluralizmu ograniczonego”, który zwykle charakteryzuje ustroje autorytarne chcące zachować pozory demokratyzmu. Uspokajające przywoływanie artykułu prof. Koncewicza, w których pisze on, że także w polskim systemie prawnym możemy znaleźć elementy “walczącej demokracji” tam, gdzie “pod groźbą pozbawienia wolności zakazuje propagowania nazistowskiego, komunistycznego, faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa oraz nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”, jest odwracaniem oczu od istoty kontrowersji. Postulaty zdelegalizowania Prawa i Sprawiedliwości lub Solidarnej Polski czy zakazania Marszu Niepodległości naprawdę są dziś obecne w przestrzeni publicznej i należą do zestawu oczekiwanych działań radykalnych zwolenników rządzącej koalicji.
Historyczny kontekst jest ważny
Nie da się koncepcji Karla Loewensteina zupełnie oderwać od historycznego kontekstu. Była ona odpowiedzią na nazistowska ustawę o uprawnieniach, która pozwoliła rządowi Adolfa Hitlera na wydawanie ustaw bez względu na brzmienie konstytucji weimarskiej i bez konieczności uzyskiwania zgody Reichstagu. Choć “demokracja walcząca” nie jest lustrzanym odbiciem nazistowskiego prawa zawiera ona analogiczny duch arbitralnego woluntaryzmu – ten kto ma siłę posiada też władzę rozumienia i stosowania “ducha konstytucji”. Tak samo jak ustawa o uprawnieniach “demokracja walcząca” zastępuję praktykę orzeczniczą, tradycje interpretacyjną, pakietem ideologicznym. Dlatego zresztą także PiS nie może w tej kwestii czuć się usprawiedliwiony bezprawiem Donalda Tuska i Adam Bodnara.
“Teraz ów ulubiony prawnik Hitlera zdaje się mieć coraz więcej zwolenników. Bo przypomnę, że przeszedł on do historii jako autor pojęcia „strażnik konstytucji”. Schmitt widział go co prawda w prezydencie Hindenburgu, ale wykorzystano jego koncepcję do uzasadnienia ponadkonstytucyjnych uprawnień Führera” – pisał Robert Gwiazdowski na łamach “Rzeczpospolitej” 27 czerwca br. w tekście Czy Carl Schmitt pomoże zdelegalizować PiS?, który jest klarownym wykładem polskich problemów w świetle myśli jednego z wybitnych dwudziestowiecznych filozofów prawa.
„Przypomnę, że zdaniem Schmitta istotny jest „duch konstytucji”, który “wymyka się prawu pisanemu”. A wiemy przecież, że zdolność obcowania z duchami nie każdemu jest dana. Tylko wybranym. I ci wybrani (w ostatnich wyborach) właśnie zapowiedzieli, że będą bezpośrednio stosować ducha konstytucji, a ustawy uchwalone (zgodnie z jej literą) przez PiS będą uznane za niekonstytucyjne” – kontynuował publicysta.
Demokracja fasadowa
Choć liberałowie lubią – mylnie – podkreślać racjonalność swojej ideologii, w rzeczywistości uzasadnienie wyższości demokracji liberalnej nad demokracją po prostu, takie choćby jakie znajdziemy w tekście prof. Koncewicza, nie wykracza ramy arbitralności, którą jest plemienne poczucie lepszości własnego stanowiska. Zatem sami liberałowie stosują, i to w o wiele szerszym zakresie, politykę woli suwerennej, którą krytykowali, gdy rządził PiS. Gdy jednak chcą wskazać jakieś mniej arbitralne kryterium dla stosowania “demokracji walczącej” nieuchronnie muszą odwołać się do teorii Loewensteina, jako do analogii. Nie ma innego powodu by sugerować konieczność zdelegalizowania dziś w Polsce innych partii politycznych. A zatem trzeba uznać, że w PiS, Konfederacji, Marszu Niepodległości, czy w Instytucie Ordo Iuris po prostu są zalążki nowego nazizmu. To absurd, jednak można sądzić, że propaganda liberalna sączona przez lata do głów ludzi wielu z nich doprowadziła do przekonania, że z takim właśnie stanem się mierzymy.
Jeśli sprawy, choć w przybliżeniu mają się właśnie tak, należy się po prostu spodziewać kolejnych kroków. Szczególnie po ministrze Adamie Bodnarze, który w czasach rządów PiS podnosił potrzebę zastosowania w Polsce “sprawiedliwości okresu przejściowego”.
„Postulat ten budzi poważne zastrzeżenia nie ze względów politycznie proponowanego stanu docelowego – każdy bowiem ma prawo przedstawiać swój plan polityczny dla Polski. Sprzeciw budzi samo przywołanie pojęcia “sprawiedliwości okresu przejściowego” w kontekście sytuacji naszego kraju. Koncepcja ta powstała bowiem i była rozwijana w oparciu o państwa, w których naruszane były podstawowe prawa człowieka, a całe grupy ludnościowe cierpiały ucisk bądź nawet padały ofiarami masowej eksterminacji. Przywrócenie ładu prawnego w tych krajach wymagało zastosowania środków nadzwyczajnych, włącznie z przekreśleniem norm konstytucyjnych wprowadzonych przez zbrodnicze reżimy dla utrwalenia bezprawia jakie utrzymywało się pod ich rządami. Proces oczyszczenia społeczeństw z konsekwencji ustrojowych, prawnych i moralnych zbrodniczej historii nazywany jest zbiorczo „procesem przejściowym” a zastosowane rozwiązania prawne i instytucje wypracowane w takich zbiorczo określa się “sprawiedliwością okresu przejściowego”” – pisał Patryk Ignaszczak, analityk Centrum Prawa Międzynarodowego Ordo Iuris.
Powinno być oczywiste, że koncepcja “sprawiedliwości okresu przejściowego” w szczególności dotyczyła pohitlerowskich Niemiec, które trzeba było jako państwo budować od podstaw. Twierdzenie, że narracja rządzących dziś Polską liberałów nie odwołuje się do tej historycznej analogii jest mydleniem oczu politycznym przeciwnikom i umiarkowanym wyborcom. Elektorat Koalicji Obywatelskiej, jego twarde jądro utożsamiające się hashtagiem #silnirazem, rozumie to doskonale.
„Demokracja walcząca” i projekt centralizacji Unii Europejskiej
Na koniec można dodać, że polityczne ramy działania “demokracji walczącej” w naszych warunkach prawdopodobnie wyznacza projekt centralizacji Unii Europejskiej, a co za tym idzie zakończenie historii suwerennych narodów na większości obszaru Starego Kontynentu. Oznaczałoby, że “obrona liberalnej demokracji” pokrywa się z wysiłkami na rzecz stworzenia europejskiego imperium, które – jak można się spodziewać – będzie fasadową demokracją sterowaną, charakteryzującą się wymuszonym ograniczonym pluralizmem. Zaprowadzenie takich porządków właśnie teraz jest testowane w Polsce, a nowymi nazistami są przeciwnicy tych planów.
Tomasz Rowiński - senior research fellow w projekcie „Ordo Iuris: Cywilizacja” Instytutu Ordo Iuris, redaktor „Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in „Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", „Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", „Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", „Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.
13.09.2024
Szeroko pojętej prawicy w Polsce („wrogom demokracji liberalnej”) należy odebrać prawa obywatelskie, czyli, co wynika z opinii zwolenników realizacji koncepcji „demokracji walczącej”, otwarcie zapowiedzianej przez premiera Donalda Tuska.
11.09.2024
· Wiele komentarzy wywołał wpis Donalda Tuska opublikowany na jednym z portali społecznościowych, w którym Premier stwierdził, że „podjął decyzję o uchyleniu kontrasygnaty”, jakiej udzielił pod postanowieniem Prezydenta Andrzeja Dudy w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego.
· Decyzja Tuska o udzieleniu kontrasygnaty spotkała się z krytyką części środowisk prawniczych, ponieważ status wyznaczonego przez Prezydenta na przewodniczącego Krzysztofa Wesołowskiego jest kwestionowany. Sprzyjające rządowi stowarzyszenia prawnicze twierdzą, że jest on „neosędzią”.
· Premier pierwotnie uznawał, że złożonego „rutynowo” podpisu pod aktem Prezydenta nie da się podważyć. Obecnie zmienił zdanie powołując się na skargi, jakie na postanowienie Prezydenta złożyli dwaj sędziowie Izby Cywilnej SN – Dariusz Zawistowski i Karol Weitz.
· W rzeczywistości kontrasygnata nie podlega jednak cofnięciu, ponieważ nie ma takiej możliwości prawnej.
Ustrojowe znaczenie kontrasygnaty
W polskim modelu ustrojowym Prezydentowi przysługują relatywnie szerokie kompetencje. Obejmują one m.in. prawo do wydawania aktów urzędowych, o czym stanowi art. 144 ust. 1 Konstytucji RP. Z punktu widzenia ustrojowego akty te podzielić można na dwie grupy – prerogatywy Prezydenta oraz akty urzędowe kontrasygnowane. O ile prerogatywy Prezydenta są ściśle określone (trzydzieści takich prerogatyw wymienia art. 144 ust. 3 Konstytucji RP), o tyle kontrasygnaty wymagają wszelkie akty urzędowe Prezydenta niezaliczone przez ustrojodawcę do kategorii prerogatyw.
I właśnie do tej drugiej kategorii aktów urzędowych należy postanowienie Prezydenta RP w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów poszczególnych izb Sądu Najwyższego. Kompetencja ta wynika bezpośrednio z przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym. Jakkolwiek ustawa ta nie wspomina o uprawnieniach premiera, to z regulacji konstytucyjnych wynika, że postanowienie takie wymaga kontrasygnaty Prezesa Rady Ministrów.
Czym jest taka kontrasygnata? Terminu tego nie odnajdziemy w tekście samej Konstytucji. Ta jednak stanowi, że „akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem” (art. 144 ust. 2 Konstytucji RP). W literaturze prawniczej przyjmuje się zatem, że kontrasygnata w polskim modelu ustrojowym obejmuje trzy elementy – [1] podlegają jej akty urzędowe Prezydenta, [2] dokonać jej może wyłącznie Prezes Rady Ministrów (a nie, przykładowo, poszczególni ministrowie), [3] przez złożenie podpisu Prezes Rady Ministrów przyjmuje na siebie odpowiedzialność przed Sejmem, czyli odpowiedzialność polityczną.
Dzięki kontrasygnacie akt urzędowy Prezydenta RP staje się zatem ważny, co otwiera drogę do jego zamieszczenia w stosownym publikatorze. Tak też stało się z postanowieniem z 17 sierpnia 2024 r. nr 1131.18.2024 w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Zostało ono opublikowane w Monitorze Polskim wraz z adnotacją o podpisach Prezydenta i Premiera.
Z uwagi na to, że Andrzej Duda powołał na przewodniczącego zgromadzenia Izby Cywilnej SN nieuznawanego przez część sędziów tej Izby Krzysztofa Wesołowskiego, a Donald Tusk akt ten kontrasygnował rozpętała się polityczna burza. Sam Premier początkowo milczał, a następnie stwierdził, że złożył swój podpis pod wpływem błędu, którym został zresztą obarczony urzędnik KPRM „nie dostrzegający polityczności” postanowienia Prezydenta. Wtedy jeszcze Tusk przyznał, że podpisu nie da się „cofnąć” czy też „uchylić”.
Sytuacja zmieniła się, gdy dwóch sędziów Izby Cywilnej SN – Dariusz Zawistowski i Karol Weitz – postanowili podważyć postanowienie Prezydenta. Jak podaje sympatyzujący z rządem portal OKO.press, w tym celu złożyli do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego dwie skargi. Jedna z nich dotyczy samego postanowienia, druga natomiast wyłącznie kontrasygnaty. Nie czekając na decyzję WSA, Premier Tusk skwapliwie ogłosił, że „uchyla” swoją kontrasygnatę w ramach tzw. autokontroli. Przyjrzyjmy się zatem dokładniej zarówno samej możliwości zaskarżania aktów urzędowych Prezydenta RP, jak i ewentualnego „uchylenia” kontrasygnaty przez Prezesa Rady Ministrów.
Niedopuszczalność skarg do WSA
Zacząć należy od tego, czy w ogóle dopuszczalne jest złożenie do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego skargi na omawiane postanowienie Prezydenta RP? Postanowienie takie, jak już wspomniano, jest „aktem urzędowym”. Podstawą do jego wydania są przepisy Konstytucji RP oraz ustawy o Sądzie Najwyższym. Natomiast sądy administracyjne sprawują wymiar sprawiedliwości przez kontrolę działalności administracji publicznej oraz rozstrzyganie sporów kompetencyjnych i o właściwość między organami jednostek samorządu terytorialnego, samorządowymi kolegiami odwoławczymi i między tymi organami a organami administracji rządowej. Przesądza o tym art. 1 ust. 1 ustawy – Prawo o ustroju sądów administracyjnych. Warto też przypomnieć bardziej ogólną regulację konstytucyjną w tej materii: „Naczelny Sąd Administracyjny oraz inne sądy administracyjne sprawują, w zakresie określonym w ustawie, kontrolę działalności administracji publicznej. Kontrola ta obejmuje również orzekanie o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej” (art. 184 Konstytucji RP – podkr. B.Z.).
Prezydent nie jest wprawdzie ani częścią administracji rządowej, ani też organem samorządu terytorialnego, ale przyjmuje się, że może podejmować działania mieszczące się w pojęciu administracji publicznej. W uchwale 7 sędziów NSA z 9 listopada 1998 r. (sygn. OPS 4/98), wskazano przykładowo, że „Prezydent, nie będący organem administracji publicznej, może wykonywać w określonym zakresie administrację publiczną”. Jednocześnie w tej samej uchwale NSA stwierdził, że, chociażby wydając akt nadania obywatelstwa polskiego, Prezydent nie wykonuje administracji publicznej, ponieważ działa „jako głowa Państwa Polskiego, symbolizując majestat Państwa”. Na tej samej zasadzie Wojewódzkie Sądy Administracyjne odrzucają skargi na działanie Prezydenta w sprawach o zrzeczenie się obywatelstwa polskiego (zob. przykładowo: postanowienie WSA w Warszawie z dnia 24 sierpnia 2017 r., sygn. IV SA/Wa 1274/17).
Podobnie orzekł Naczelny Sąd Administracyjny w 2012 r. odnośnie do przypadku powoływania sędziów, jako prerogatywy prezydenckiej: „powoływanie sędziów przez Prezydenta nie jest uprawnieniem z zakresu administracji publicznej, lecz stosowaniem norm konstytucyjnych przewidujących kompetencję kreacyjną niebędącą stosunkiem administracyjnoprawnym. Prezydent jest organem władzy wykonawczej, lecz nie może być w tej materii uznany za organ administracji publicznej. Uprawnienia nominacyjne głowy państwa dowodzą szczególnych relacji między Prezydentem i władzą sądowniczą nie mieszczących się w ramach wykonywania administracji. Przyjęcie, że Prezydent, kształtując skład osobowy władzy sądowniczej, działa, jako organ administracji publicznej, ewidentnie naruszyłoby zasadę podziału i równowagi władz oraz zasadę demokratycznego państwa prawnego” (postanowienie NSA z dnia 17 października 2012 r., sygn. I OSK 1876/12 – podkr. B.Z.).
W uzasadnieniu tego postanowienia odnajdujemy jedno jeszcze istotne spostrzeżenie. Odnośnie do powoływania sędziów sądów powszechnych NSA zauważył, że „nie można mieć wątpliwości, co do tego, że przedmiotowy stosunek prawny poddany jest regulacjom prawa ustrojowego. Trudno zatem jednoznacznie zakwalifikować materię powoływania sędziów do materialnego prawa administracyjnego”. Wprawdzie powołanie sędziego to nie to samo co wskazanie, który sędzia ma przewodniczyć zgromadzeniu sędziów jednej z izb SN, jednak obydwie decyzje z pewnością stanowią materię poddaną regulacjom prawa ustrojowego, a nie materialnego prawa administracyjnego.
To, czy dana sprawa przynależy do materii prawa administracyjnego pozwalają zweryfikować również zasady proceduralne, jakim została ona poddana przez prawodawcę. Taki sposób badania własnych kompetencji potwierdza praktyka sądów administracyjnych (zob. przykładowo: postanowienie WSA w Warszawie z 24 stycznia 2019 r., sygn. VI SA/Wa 2287/18). W przypadku wskazania sędziego, który ma przewodniczyć zgromadzeniu Izby Cywilnej SN, stosujemy przepisy ustawy o Sądzie Najwyższym, a zatem typowe przepisy ustrojowe. Dodajmy, że żaden przepis ustawy o Sądzie Najwyższym nie daje podstaw, by stosować regulacje z zakresu procedury administracyjnej w sprawach związanych choćby z wyborami I Prezesa SN oraz prezesów poszczególnych Izb.
Są to, moim zdaniem, bardzo mocne argumenty na rzecz tezy, że, zgodnie z art. 58 § 1 pkt 1 Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi, skarga sędziów Zawistowskiego i Weitza na postanowienie Prezydenta RP powinna zostać odrzucona.
„Zaskarżenie” i „autokontrola” kontrasygnaty?
O ile próby podważania aktów urzędowych Prezydenta RP przed sądami administracyjnymi zdarzają się dość często, o tyle próba zaskarżenia samej kontrasygnaty, niejako w oderwaniu od aktu kontrasygnowanego, jest działaniem bezprecedensowym. Oczywiście jest to zabieg motywowany politycznie, ponieważ chodziło w nim wyłącznie o to, by skarga składana była za pośrednictwem Prezesa Rady Ministrów, a nie Prezydenta RP.
Przede wszystkim wskazać trzeba, że skarga, której przedmiotem jest jedynie kontrasygnata, jest w sposób oczywisty niedopuszczalna. Przede wszystkim kontrasygnata jest instytucją konstytucyjną, zaś jej brak wpływa na to, że akt urzędowy nie wywiera skutków prawnych (zob. wyrok NSA z dnia 21 września 2021 r., sygn. II GOK 13/18). Nie ma ona jednak samodzielnego bytu, a jej prawna doniosłość nie może być analizowana w oderwaniu od kontrasygnowanego aktu urzędowego. W istocie zatem skarga dotycząca samej kontrasygnaty stanowi próbę obejścia prawa. Dokładnie w tej samej logice należałoby rozpatrywać sytuację, w której kolejna skarga do WSA dotyczyłaby decyzji o publikacji postanowienia Prezydenta RP w Monitorze Polskim – jest to czynność, która wywołuje skutek prawny, ale nie może być on rozpatrywany w oderwaniu od samego aktu.
Jak już zauważyłem, skarga na samą kontrasygnatę złożona została wyłącznie dla osiągniecia celu politycznego. Chodziło o to, by skarga wpłynęła nie do Kancelarii Prezydenta RP, a do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jak przekonywał w komercyjnej telewizji prorządowej minister Adam Bodnar, Premier podjął „decyzję o uchyleniu kontrasygnaty” w trybie „bodajże artykułu 54 Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi”. Przepis ten stanowi m.in., że organ, którego działanie, bezczynność lub przewlekłe prowadzenie postępowania zaskarżono, może w zakresie swojej właściwości uwzględnić skargę w całości w terminie trzydziestu dni od dnia jej otrzymania. Nie jest to jednak możliwe w przypadku kontrasygnaty, ta bowiem jest instytucją konstytucyjną o charakterze ustrojowym, a nie wykonywaniem zadań z zakresu administracji publicznej. Kontrasygnata – owszem – skutkuje wejściem aktu urzędowego w życie, a także prowadzi do przyjęcia przez Prezesa Rady Ministrów odpowiedzialności politycznej przed Sejmem. Jednak postanowienie w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN dalej pozostaje aktem urzędowym Prezydenta RP, a zatem nawet gdyby przyjąć kompetencję sądu administracyjnego do badania legalności tego aktu i legitymację sędziów do jego wniesienia, ewentualną stroną postępowania sądowoadministracyjnego będzie głowa państwa, a nie Premier. Ewentualna autokontrola byłaby zatem dokonywana przez Andrzeja Dudę – choć od razu wskazać muszę, że w mojej ocenie i to nie jest dopuszczalne, bowiem przedmiotowe postanowienie nie mieści się w ramach wykonywania administracji publicznej.
Rzekome uchylenie kontrasygnaty byłoby też sprytnym sposobem „ucieczki” Prezesa Rady Ministrów od odpowiedzialności politycznej za współpodpisywane akty urzędowe. Dopuszczenie do sytuacji, w której premier uchyla kontrasygnatę stworzy niebezpieczny precedens. Wystarczy bowiem, że znajdą się osoby gotowe wystąpić ze skargą na kontrasygnowany akt urzędowy, by uwolnić Premiera od odpowiedzialności, gdyby akt taki budził wątpliwości konstytucyjne. Z jednej strony jest to wygodny instrument nie tylko dla Donalda Tuska, ale i wszystkich jego następców, z drugiej natomiast – tykająca bomba podłożona pod ustrojowe fundamenty naszego systemu politycznego i cios w zasady praworządności. Doraźnym celem skargi na kontrasygnatę było zatem otworzenie formalnej furtki czy też stworzenie prawnej „podkładki” dla Donalda Tuska chcącego rakiem wycofać się z decyzji, która wzbudziła takie oburzenie w środowiskach będących intelektualnym zapleczem Koalicji Obywatelskiej. Dalekosiężne skutki są jednak o wiele poważniejsze niż tylko wyznaczenie tego czy innego sędziego na „komisarza wyborczego” w jednej z izb Sądu Najwyższego. Otóż nagle pojawia się wybieg prawny, by, powołując się na zupełnie nieadekwatny przepis, każdorazowy premier mógł zrzucać z siebie odpowiedzialność, która spoczywa na nim z mocy art. 144 ust. 2 Konstytucji RP. W istocie zatem ustawa zmieniałaby rygor odpowiedzialności politycznej regulowany konstytucyjnie, co stanowi odwrócenie hierarchii źródeł prawa i logiki ustrojowej przyjętej w ustawie zasadniczej z 1997 r.
Złożenie przez Prezesa Rady Ministrów podpisu pod aktem urzędowym Prezydenta RP jest czynnością, której skutków nie da się uchylić w trybie przepisów o postępowaniu administracyjnym lub sądowoadministracyjnym, ponieważ samo postanowienie jest aktem ustrojowym, niepodlegającym kontroli ze strony sądów administracyjnych. Co więcej, czynność ustrojowo-polityczna jaką jest kontrasygnowanie aktu przez Premiera nie może być kwalifikowana ani jako quasi-decyzja administracyjna, ani też jako swoiste oświadczenie woli w rozumieniu przepisów prawa cywilnego. Stąd też nonsensem jest powoływanie się na regulacje Kodeksu cywilnego dotyczące błędu czy innych wad oświadczenia woli. Kontrasygnata jest aktem ustrojowym o charakterze politycznym – podobnie jak choćby złożenie przez Prezydenta RP podpisu pod ustawą. W obydwu przypadkach nie jest możliwe „cofnięcie podpisu”, co tak doświadczony polityk jak Donald Tusk powinien doskonale rozumieć. Podobnie nie można wycofać podpisu spod listy poparcia dla komitetu wyborczego czy obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej, a senat nie może „wycofać uchwały” o przyjęciu bez zmian ustawy przekazanej przez Marszałka Sejmu w ramach procedury legislacyjnej.
Gdyby możliwość uchylenia kontrasygnaty istniała, wówczas byłaby regulowana odpowiednimi przepisami. Zgodnie z zasadą legalizmu, wszystkie organy władzy publicznej działają w granicach i na podstawie prawa (art. 7 Konstytucji RP). Do tego, że obecny rząd zasadę tę systematycznie łamie, zdążyliśmy się przyzwyczaić – przypomnieć można choćby „powołanie” Dariusza Korneluka na (obsadzone) stanowisko Prokuratora Krajowego z pominięciem ustawowo wymaganej opinii Prezydenta RP czy zignorowanie ustawowych uprawnień Rady Mediów Narodowych dotyczących obsady zarządów i rad nadzorczych mediów publicznych. Pierwszy raz jednak tak rażącego naruszenia prawa dopuszcza się bezpośrednio sam Donald Tusk.
Dr Bartosz Zalewski, współpracownik Centrum Badań i Analiz Ordo Iuris
09.09.2024
Stanowisko wspólne polskich środowisk prawniczych z dnia 9 września 2024 roku w sprawie zapowiedzi Prezesa Rady Ministrów oraz Ministra Sprawiedliwości o założeniach do ustawy, prowadzącej do degradacji kadr władzy sądowniczej, a także ich eliminacji z zawodu sędziowskiego.
· Premier Donald Tusk, wraz z minister zdrowia Izabelą Leszczyną i ministrem sprawiedliwości Adamem Bodnarem, przedstawili wytyczne dla lekarzy i prokuratorów dotyczące aborcji.
Rząd postanowił zaprowadzić w Polsce najbardziej aborcyjny reżim w Europie. Uczynił to, chociaż – także dzięki naszym wspólnym wysiłkom – przegrał w lipcu batalię o przyjęcie proaborcyjnych przepisów przez Sejm. Profesjonalna aktywność Ordo Iuris w obronie Konstytucji i życia jest teraz niezbędna. Od naszego zaangażowania i poświecenia zależy dzisiaj życie setek tysięcy dzieci!
Tusk odpowie za bezprawie
Premier Donald Tusk rzucił wyzwanie państwu prawa i cywilizacji życia. Pomijając Sejm, Senat i prezydenta, w ubiegły piątek (30 sierpnia) ogłosił wraz z ministrami zdrowia i sprawiedliwości „wytyczne”, które mają przekształcić Polskę w kraj o najbardziej brutalnym prawie aborcyjnym w Europie. Polscy lekarze w polskich szpitalach mają zabijać dzieci na chwilę przed narodzinami, a podstawą do śmiertelnego zastrzyku lub ćwiartowania ma być zaświadczenie lekarza psychiatry.
Bezprawie „wytycznych” jest tak oczywiste, że choć ogłaszał je premier i dwóch ministrów, to pod opublikowanym tekstem… nie widnieje żaden podpis.
Nie wymaga tłumaczenia, że życie dzieci nienarodzonych jest w Polsce pod ochroną prawną. Stanowi o tym nie tylko ustawa z 1993 roku, ale – przede wszystkim – Konstytucja RP i szereg jednoznacznych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego.
Po dokładnej analizie „wytycznych”, zdecydowaliśmy o przygotowaniu wniosku do Trybunału Konstytucyjnego. Chcemy, by TK orzekł o niekonstytucyjności wydania wytycznych. Jednocześnie przedstawimy posłom i Prezydentowi gotowy wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu Donalda Tuska, Adama Bodnara oraz Izabeli Leszczyny, którzy dopuścili się wydania aktu normatywnego wprowadzającego „aborcję na zaświadczenie” z pominięciem konstytucyjnego trybu ustawodawczego. Wobec tych samych polityków kierujemy zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa nadużycia urzędniczego, oczekując przeprowadzenia pełnego postępowania karnego.
Wiemy, że władza ignorująca zasady demokratyczne gotowa jest zdusić wszelkie procedury kontrolne i karne, aby chronić swoich ministrów i premiera. Jednak zakładamy, że nadejdzie kiedyś czas, by politycznie umorzone postępowania wszcząć na nowo i rzetelnie przeprowadzić, a winnych łamania Konstytucji i zabijania dzieci ukarać.
Do lekarzy i szpitali trafi już niebawem pogłębiona analiza „wytycznych”. Wyjaśnimy w niej lekarzom, dyrektorom szpitali i ordynatorom, że wytyczne są sprzeczne z obowiązującymi lekarzy przepisami ustawowymi i po prostu nie wolno ich stosować. Działanie w oparciu o bezprawne wytyczne jest łamaniem prawa, za które to lekarze, a nie członkowie rządu, będą ponosić odpowiedzialność. Jednocześnie oferujemy wszystkim lekarzom szkolenia i bezpłatną pomoc prawną, bo zarówno Konstytucja RP, jak i wiążące Polskę prawo międzynarodowe, jednoznacznie potwierdzają, że nikt nie ma prawa zmuszać lekarza i szpitala do zabijania dzieci nienarodzonych.
Co dokładnie się stało?
Zacznijmy od wielkiego sukcesu obrońców życia. Po naszej wielkiej kampanii „Zadzwoń do posła”, po mocnym liście Episkopatu Polski, odczytywanym w dniu Marszu dla Życia i Rodziny w Warszawie, oraz po powszechnym poruszeniu Polaków, 12 lipca Sejm odrzucił proaborcyjną ustawę, która miała dokonać „depenalizacji” – czyli zniesienia kar za dokonanie aborcji w Polsce. To była klęska radykalnej lewicy i osobiście premiera.
Jeszcze w sierpniu Donald Tusk mówił na niesławnym Campusie Polska, że „w tej kadencji parlamentu nie będzie większości dla legalnej aborcji”. Nie oznaczało to jednak, że polityk uznał wolę parlamentu. Przeciwnie – postanowił z rażącym naruszeniem zasad praworządności i Konstytucji zadrwić z demokracji parlamentarnej i zaprowadzić aborcyjny reżim za pomocą decyzji samego rządu.
Premier 30 sierpnia – wraz z Ministrem Sprawiedliwości Adamem Bodnarem i Minister Zdrowia Izabelą Leszczyną – ogłosił „wytyczne” dla szpitali, w których stwierdzono, że lekarze muszą dokonywać aborcji u kobiet, które zgłoszą się do szpitala choćby z zaświadczeniem psychiatry o dowolnym zagrożeniu szeroko rozumianego zdrowia psychicznego. Taka interpretacja przesłanki „zagrożenia życia lub zdrowia” matki oznacza nieograniczony dostęp do aborcji w Polsce. Proszę sobie wyobrazić, że w Wielkiej Brytanii co roku zabija się ponad 200 tys. dzieci nienarodzonych, z czego aż 98% (!) to aborcje z powodu zagrożenia dla zdrowia psychicznego matki.
Radykalizm tego rozwiązania oburzył nawet lewicowych publicystów. Jedni wskazywali, że zaświadczenia będą mogli równie dobrze wydawać diabetolodzy (cukrzyca ciężarnych) i dermatolodzy (ryzyko rozstępów), inni oburzali się na sam niekonstytucyjny tryb wprowadzania tak poważnych zmian prawa.
Donald Tusk wie, że jeśli lekarze zastosują się do wytycznych, to w praktyce będzie to oznaczać „aborcję na życzenie” w Polsce – i to do samego końca ciąży. Dziecko będzie można zabić nawet na dzień przed porodem, w ogóle nie podejmując próby jakiegokolwiek leczenia matki!
Chcą zmusić lekarzy do zabijania dzieci!
Równolegle rząd próbuje zastraszyć lekarzy. Minister Zdrowia zagroziła, że wystarczy, że któryś z lekarzy poprosi o weryfikację lekarskiego „zaświadczenia aborcyjnego” przez drugiego specjalistę, a szpital może zostać surowo ukarany. Aby groźba była realna, wcześniej NFZ nałożył karę w wysokości aż 550 tys. zł na Pabianickie Centrum Medyczne, którego lekarze odmówili dokonania aborcji wobec braku właściwego zaświadczenia lekarskiego. Z kolei minister sprawiedliwości Adam Bodnar przygotował wytyczne dla prokuratury, sugerując prokuratorom, w jaki sposób mają prowadzić postępowania w sprawach związanych z aborcją.
Proszę sobie wyobrazić, że Donald Tusk był na konferencji prasowej tak szczery, że zadeklarował, że prokuratura nie będzie stała po stronie „naszym zdaniem złych i bardzo restrykcyjnych zapisów”. Ponownie zatem okazuje się, że według premiera obowiązywać ma „prawo tak, jak my je rozumiemy”.
Ogłoszone wytyczne mają nakłonić szpitale i lekarzy do stosowania się do wykładni prawa, która nie znajduje oparcia w obowiązujących przepisach oraz orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego, a nawet rezolucji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Wytyczne nie mieszczą się w ogóle w katalogu konstytucyjnych źródeł prawa powszechnie obowiązującego (przede wszystkim ustaw i rozporządzeń). Nie spełniają też kryteriów aktów prawa wewnętrznego, ponieważ nie ma ustawowej podstawy do ich wydania, ani nie są skierowane do podmiotów służbowo podległych premierowi czy ministrowi. Wydanie ich stanowi zatem przekroczenie uprawnień, które – naruszając porządek prawny i konstytucyjny oraz łamiąc sumienia lekarzy – godzi w interes publiczny i prywatny.
Liczymy na to, że niekonstytucyjność „wytycznych” potwierdzi Trybunał Konstytucyjny. Przygotowywany przez nas wniosek do TK przekażemy wszystkim podmiotom uprawnionym do wszczęcia postępowania prowadzącego do stwierdzenia niekonstytucyjności „wytycznych”. Szczególnie liczymy na gotowość obrony Konstytucji i życia ze strony Prezydenta RP, pierwszej Prezes Sądu Najwyższego, a także posłów na Sejm. Uruchomiliśmy także internetową petycję do Prezydenta RP Andrzeja Dudy, w której wzywamy głowę państwa do skorzystania ze swoich uprawnień i złożenia wspomnianego wniosku.
Wierzę, że prędzej czy później przeprowadzone zostanie także uczciwe postępowanie karne, w którym rozpoznane zostanie nasze zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przez premiera i dwoje ministrów przestępstwa z art. 231 Kodeksu karnego (nadużycia uprawnień) albo też cała trójka zostanie pociągnięta skutecznie do odpowiedzialności konstytucyjnej przed Trybunałem Stanu.
Klinika aborcyjna w Warszawie za publiczne pieniądze?!
Bezprawne „wytyczne” to jednak nie wszystko. Działaczki Aborcyjnego Dream Teamu, które zajmują się nielegalną dystrybucją pigułek aborcyjnych (za co jedna z nich została na razie nieprawomocnie skazana), zapowiedziały, że wkrótce otworzą pierwszą w Polsce klinikę aborcyjną. Jedna z nich stwierdziła w rozmowie z mediami, że za rządów PiS „pewnie natychmiast zostałybyśmy wsadzone do aresztu”, ale dziś „obawy są mniejsze”. Zamierzają przy tym… zwrócić się do władz Warszawy o udostępnienie im lokalu należącego do miasta.
Art. 152 kodeksu karnego stanowi jednoznacznie, że za dokonywanie nielegalnej aborcji oraz za pomocnictwo w aborcji grozi do 3 lat pozbawienia wolności. Czym zatem miałoby być owe „pomocnictwo w aborcji”, jeśli nie właśnie tym, co zamierzają zrobić aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu, które mówią otwarcie, że „kobiety będą mogły liczyć na farmakologiczne przerwanie ciąży bez podawania przyczyny”? Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by nie dopuścić do powstania i funkcjonowania tej „kliniki”.
Na razie przygotowaliśmy petycję do prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, wzywając go do odrzucenia prośby aborcjonistek o udostępnienie miejskiego lokalu. W tekście petycji przypominamy, że bezprawność działalności prowadzonej przez Aborcyjny Dream Team potwierdził już Sąd Okręgowy Warszawa-Praga, który w ubiegłym roku skazał jedną z liderek ADT za pomocnictwo w aborcji. Prezydent Warszawy musi pamiętać o tym, że zwracające się do niego aktywistki chcą w miejskim lokalu prowadzić działalność, za którą zostały już skazane!
Nie mam wątpliwości, że to nie wszystkie wyzwania jakie staną przed nami w najbliższych tygodniach. Po ogłoszeniu wytycznych wykupiono już 4 domeny internetowe z hasłem „aborcjomat”. Wkrótce dowiemy się zapewne o powstaniu portalu, na którym będzie można zamówić lekarskie zaświadczenie do aborcji bez wychodzenia z domu…
Przed nami zatem kluczowy moment w walce o życie i przyszłość naszej Ojczyzny – o to, czy Polska będzie nadal chronić życie swoich najmłodszych i najbardziej bezbronnych obywateli, czy raczej dołączy do grona państw mordujących masowo własne dzieci…
Czeka nas ogrom pracy. Nie udźwigniemy tego wysiłku bez wsparcia naszych Przyjaciół i Darczyńców. Ale wspólnie możemy doprowadzić do prawdziwego tryumfu obrony życia i uratowania setek tysięcy dzieci.
Adw. Jerzy Kwaśniewski – prezes Ordo Iuris