Informujemy, że Pani/Pana dane osobowe są przetwarzane przez Fundację Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris z siedzibą w Warszawie przy ul. Zielnej 39, kod pocztowy 00-108 (administrator danych) w ramach utrzymywania stałego kontaktu z naszą Fundacją w związku z jej celami statutowymi, w szczególności poprzez informowanie o organizowanych akcjach społecznych. Podstawę prawną przetwarzania danych osobowych stanowi art. 6 ust. 1 lit. f rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO).

Podanie danych jest dobrowolne, niemniej bez ich wskazania nie jest możliwa realizacja usługi newslettera. Informujemy, że przysługuje Pani/Panu prawo dostępu do treści swoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, prawo do przenoszenia danych, prawo wniesienia sprzeciwu wobec ich przetwarzania, a także prawo do wniesienia skargi do organu nadzorczego.

Korzystanie z newslettera jest bezterminowe. W każdej chwili przysługuje Pani/Panu prawo do wniesienia sprzeciwu wobec przetwarzania danych osobowych. W takim przypadku dane wprowadzone przez Pana/Panią w procesie rejestracji zostaną usunięte niezwłocznie po upływie okresu przedawnienia ewentualnych roszczeń i uprawnień przewidzianego w Kodeksie cywilnym.

Do Pani/Pana danych osobowych mogą mieć również dostęp podmioty świadczące na naszą rzecz usługi w szczególności hostingowe, informatyczne, drukarskie, wysyłkowe, płatnicze. prawnicze, księgowe, kadrowe.

Podane dane osobowe mogą być przetwarzane w sposób zautomatyzowany, w tym również w formie profilowania. Jednak decyzje dotyczące indywidualnej osoby, związane z tym przetwarzaniem nie będą zautomatyzowane.

W razie jakichkolwiek żądań, pytań lub wątpliwości co do przetwarzania Pani/Pana danych osobowych prosimy o kontakt z wyznaczonym przez nas Inspektorem Ochrony Danych pisząc na adres siedziby Fundacji: ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa, z dopiskiem „Inspektor Ochrony Danych” lub na adres poczty elektronicznej [email protected]

Przejdź do treści
PL | EN
Facebook Twitter Youtube
donald tusk

donald tusk

Wolności obywatelskie

19.07.2024

Potrzebna jest szeroka konfederacja w obronie Ojczyzny

Wybory z jesieni 2023 roku zmieniły sytuację polityczną Polski. Liberalny rząd Donalda Tuska dał sygnał, że jest przede wszystkim zainteresowany kooptacją naszego państwa do wielkiego projektu federalnej Europy. Nastąpiła także zmiana kursu w wymiarze praktycznym.

Czytaj Więcej
Działalność Instytutu

17.06.2024

„Wobec sprawców kryzysu konstytucyjnego zostaną wyciągnięte konsekwencje” – deklaracja środowisk prawniczych

· W auli Collegium Intermarium miało miejsce spotkanie przedstawicieli środowisk prawniczych, którego uczestnicy przyjęli deklarację porozumienia.

· Jej sygnatariusze sprzeciwiają się lekceważeniu przez obecną władzę zasad ustrojowych Rzeczypospolitej, poprzez m.in. kwestionowanie niezależności sądów oraz niezawisłości sędziów czy przejmowanie prokuratur i mediów publicznych.

Czytaj Więcej
Wolności obywatelskie

04.06.2024

Rząd sprzedaje interes narodowy i suwerenność

Najwyżsi urzędnicy UE postanowili zaingerować w polskie wybory. Zapowiedzieli zamknięcie wobec Polski procedury naruszenia praworządności – słynnego „artykułu 7”, udzielając wsparcia rządowi Donalda Tuska. Jak wygląda Polska po „odzyskaniu praworządności”?

 

Komisja Europejska zamyka procedurę naruszeniową

„Dzisiaj zaczyna się nowy rozdział w historii Polski” – usłyszeliśmy niedawno z ust przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Věra Jourova – wiceprzewodnicząca Komisji, piętnująca od lat Polskę za rzekome naruszenia praworządności – wtórowała swej szefowej słowami: „z radością witam pozytywny trend polskich władz”. Obawiam się, że pochwały pod adresem polskiego rządu ze strony przywódców Unii Europejskiej nie wróżą nic dobrego dla Polski i Polaków…

Najwyżsi urzędnicy UE postanowili zaingerować w polskie wybory. Zapowiedzieli zamknięcie wobec Polski procedury naruszenia praworządności – słynnego „artykułu 7”, udzielając wsparcia rządowi Donalda Tuska. Jak wygląda Polska po „odzyskaniu praworządności”?

Poniższe podsumowanie zdarzeń, jakie mają miejsce w Polsce po 13 grudnia może być szokujące. Zapewniam jednak, że nasi prawnicy są w środku wszystkich tych wydarzeń. Obserwują wszystkie nadużycia, udzielają pomocy wszędzie tam, gdzie jest nadzieja na zahamowanie rządowego bezprawia. Gromadzą też dowody, by w przyszłości osądzić winnych niewątpliwie bezprawnego przejęcia państwa i jego instytucji. Czym zatem nowy rząd zasłużył sobie na tak pochlebną opinię Brukseli i Berlina?

Jak wygląda praworządność w „uśmiechniętej Polsce”?

Już w pierwszych tygodniach urzędowania bezprawnie przejął media publiczne, ignorując ustawy i Konstytucję. Gdy zakneblowano część krytycznych mediów, rząd przystąpił do przejmowania prokuratury. Chociaż ustawa uzależniała zmianę Prokuratora Krajowego od zgody Prezydenta, Donald Tusk i Adam Bodnar postanowili po prostu uznać, że… poprzedniego Prokuratora Krajowego nigdy nie było! Co z tego, że oznaczać to może lata nieważnych decyzji i śledztw. Grunt, że rząd ma swoich śledczych. Niezwłocznie rozpoczęły się przeszukania i zatrzymania wśród polityków opozycji oraz – nieobjętych żadnymi zarzutami – działaczy organizacji społecznych.

Wtedy kolej przyszła na sędziów. Ponad 2500 sędziów powołanych od 2018 roku ma zostać „zweryfikowanych”. W imię niezależności władzy sądowniczej, władza wykonawcza wprowadzi testy i pozbawi część sędziów równych praw, a nawet prawa orzekania w niektórych sprawach. W „Planie Działania” przedstawionym przez Adama Bodnara do zatwierdzenia przez Komisję Europejską rząd obiecał jeszcze zrobienie porządku z Sądem Najwyższym i Trybunałem Konstytucyjnym.

To tym sprintem po zgliszczach konstytucji Donald Tusk zaskarbił sobie wdzięczność Ursuli von der Leyen. Ale to tylko początek. Prawdziwą cenę za pochwały i poparcie rząd zamierza zapłacić w nadchodzących miesiącach.

Strategiczne inwestycje Polski pod znakiem zapytania

Pierwszą częścią tej ceny jest wyrzeczenie się ambicji inwestycyjnych i suwerenności gospodarczej. Od kilku tygodni publikujemy na naszej stronie internetowej artykuły i ekspertyzy w ramach cyklu esejów „Polityka Unii Europejskiej a sprawy polskie”. Pokazujemy w nich, że upadek wielkich projektów inwestycyjnych i rozwojowych – od portów morskich, przez CPK po energetykę jądrową – ma bezpośrednie przełożenie na naszą suwerenność, a także na zwykłą codzienność Polaków.

Od przyszłości zawieszanych przez rząd Donalda Tuska inwestycji zależeć będzie to, ile zapłacimy za gaz, prąd, żywność, nieruchomości czy samochody. Już od 1 lipca odczujemy wzrost cen prądu i gazu nawet o kilkadziesiąt procent. Podwyżki są efektem między innymi wysokich podatków od emisji dwutlenku węgla, które Unia Europejska nałożyła na energetykę węglową stanowiącą główne źródło energii elektrycznej w naszym kraju.

Szansą na trwałe obniżenie cen energii jest budowa elektrowni jądrowej w Polsce. Jednak rząd informuje, że realizacja tego projektu opóźni się o kilka lat. Niepokój wzbudzają decyzje sugerujące odstąpienie od budowy CPK. W połowie maja ogłoszono decyzję o rezygnacji z przetargu na budowę terminala zbożowego w Gdańsku, który stanowiłby konkurencję dla niemieckiego terminala w Mukran. Pod znakiem zapytania stoi budowa terminala kontenerowego w Świnoujściu, który pozwoli całej Europie Środkowo-Wschodniej na tańszy transport towarów niż poprzez porty niemieckie. Niepewna jest budowa szlaku komunikacyjnego Via Carpatia, który gospodarczo, politycznie i pod względem bezpieczeństwa spaja kraje naszego regionu. Nie ma też pewności co do modernizacji i rozwoju Odrzańskiej Drogi Wodnej wraz z połączeniem Odry i Dunaju.

Charakterystyczną cechą wszystkich przekładanych w czasie inwestycji jest dalsze uzależnienie Polski od Niemiec i polityki Unii Europejskiej. Czy powinno dziwić, że odstąpienie od tych ambicji witane jest przez unijnego i niemieckiego polityka słowami „dzisiaj zaczyna się nowy rozdział w historii Polski”?

Jaki cel mają zmiany w traktatach unijnych?

Drugą częścią ceny za przychylność UE jest poparcie polskiego rządu dla powstania Państwa Europa i wydania w jego ręce resztek polskiej suwerenności.

W opublikowanej niedawno analizie raz jeszcze przedstawiamy skutki zmian traktatowych zaproponowanych przez władze UE, uzupełniając to, co wcześniej opisywaliśmy w raporcie „Po co nam suwerenność?”. Krok po kroku tłumaczymy, że rezultatem zmian traktatowych będzie stworzenie Superpaństwa Europa z centralą w Brukseli, realizującego interesy Niemiec, które będą mogły bez przeszkód narzucać innym państwom członkowskim swoje cele polityczne i gospodarcze. Przypominamy, że w grudniu rząd Donalda Tuska poparł już cały pakiet poprawek traktatowych. 

Profesor Anna Łabno – konstytucjonalistka i członek Rady Naukowej Instytutu Ordo Iuris – wskazuje w swoim eseju, że reforma traktatowa może doprowadzić do tego, że – aby dostosować Konstytucję RP do nowego prawa unijnego – będziemy musieli usunąć z Konstytucji art. 4 stanowiący, że władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.

EU arbitralnie wykorzystuje praworządność

Chcąc uzmysłowić Polakom arbitralność i bezprawność działań Brukseli oraz dokładnie udokumentować łamanie prawa przez obecny rząd, uruchomiliśmy serwis Obserwator Praworządności – sukcesywnie rozbudowywany portal, będący swoistą mapą bezprawia nowej władzy. Z inspiracji prof. Jana Majchrowskiego oraz we współpracy ze Stowarzyszeniem Prawnicy dla Polski, Niezależnym Stowarzyszeniem Prokuratorów Ad Vocem, Instytutem Sprawiedliwości, Warszawskim Seminarium Aksjologii Administracji i Ogólnopolskim Zrzeszeniem Sędziów „Sędziowie RP”, powołaliśmy do życia Archiwum „Przeciw Bezprawiu” im. mec. Władysława Siły-Nowickiego. Na stronie Archiwum każdy poszkodowany może zgłosić naruszenie praworządności, które zostanie przez nas szczegółowo zbadane i udokumentowane. Obecnie we współpracy z czołowymi prawnikami – praktykami i naukowcami – pracujemy nad raportem, w którym dokładnie przeanalizujemy wszystkie naruszenia prawa popełnione przez rząd Donalda Tuska.

 

Adw. Jerzy Kwaśniewski – prezes Ordo Iuris

 

 

Czytaj Więcej
Ochrona życia

09.05.2024

Aborcja - co trzeba zrobić, żeby Donald Tusk wyciągnął z piwnicy swój zakurzony krucyfiks?

· Warto stanąć w obronie życia: nie istnieje żaden społeczny determinizm, powodujący, że historyczny rozwój zmierza w jednym tylko kierunku.

· To, jak ukształtujemy nasz świat zależy jedynie od naszej wolnej woli, której nie powinniśmy się wyrzekać.

· Ważna jest nieustanna społeczna edukacja, trzeba innych przekonywać, tłumaczyć im, pokazywać fakty.

· Tylko konsekwentny społeczny nacisk może przynieść efekty.

 

Autor: Dominik Zdort

Resort zdrowia pod najjaśniejszym przywództwem (chciałby się napisać: dowództwem, bo przecież oni toczą wojnę) pani Izabeli Leszczyny postawił na swoim, i od 1 maja 2024 wprowadził rozporządzenie o „pigułce po” dla dziewcząt powyżej 15 roku życia. Ministerstwo jest bardzo zdeterminowane, tak jakby od możliwości udostępniania młodocianym preparaty, mogące mieć często działanie aborcyjne (wczesnoporonne), zależała niepodległość Polski.

Zarządzenie wydane przez panią minister stwierdza, że nieletnie dziewczynki powinny mieć zagwarantowaną „aborcję farmakologiczną” bez wiedzy i zgody rodziców. Stan prawny ma być taki: jeśli moje 17-letnie dziecko ma wizytę u ortodonty na wymianę gumek w aparacie prostującym zęby, to muszę nie tylko o tym wiedzieć, ale i dziecku towarzyszyć (to nie teoria, ale praktyka mojej codzienności). Jeśli zaś moje 15-letnie dziecko zaszłoby w ciążę i chciałoby ją przerwać (co wszakże bywa, nawet i w środowiskach  liberalnych, kontrowersyjne) – to wiedza i obecność rodzica nie jest potrzebna, ba, nawet i lekarz nie musi w tym procederze uczestniczyć, wystarczy „pani magister” z apteki, która w kanciapie na zapleczu (byle było tam krzesło dla młodej pacjentki) „przeprowadzi wywiad” i zapisze dziewczynce „receptę farmaceutyczną”, a następnie wyda pigułkę wczesnoporonną.

Entuzjazm minister Leszczyny i jej potężnego proaborcyjnego teamu jest ogromny, można mieć wrażenie, że jedynym celem działania tej ekipy w resorcie zdrowia jest „załatwienie” prawnego przyzwolenia dla swobodnej „antykoncepcji po” oraz dla swobodnej „terminacji ciąży” także na późniejszym etapie – uwielbiają to słowo, więc zepsujmy im trochę przyjemność tłumacząc, o co chodzi: gdy owa „terminacja” to mordowanie dzieci nienarodzonych.

I tu dochodzimy do właściwego tematu tego tekstu. Nawet jeśli środowiska entuzjastycznie podchodzące do aborcji są diabolicznie zdeterminowane i uparte, to warto wszystkim innym – szczególnie tym nieuprzedzonym, szukającym obiektywnej wiedzy – tłumaczyć, przekonywać, przedstawiać argumenty: prawne, społeczne, ilustrować konkretnymi przykładami, cytować ustawy i kodeksy.

Wydawałoby się, że ekipa Donalda Tuska, z politycznym wsparciem parlamentarnej postkomunistycznej lewicy, pod duchowym patronatem Marty Lempart i podobnych jej ekstremistek, jest nie do powstrzymania. Wiedzą, że ich ustawy szybko przyjąć się nie da, bo nie podpisze jej prezydent, więc „wymyślili sobie”, że problem swobodnego dostępu – bez recepty – do „pigułki po” ominą za pomocą ministerialnych rozporządzeń, a więc aktów prawnych dość niskiego rzędu, dotąd mających na celu wyjaśnianie ustawowych szczegółów. I tak powstał wspomniany dokument pani Leszczyny.

Kłopot w tym, że praktycy, od wielu lat stosujący przepisy, ustawy i rozporządzenia, wiedzą, co jest zgodne z prawem, co wątpliwe, a co zakazane. Nawet jeśli obecny rząd odmawia uznawania jurysdykcji Trybunału Konstytucyjnego, w niektórych obszarach także nie przyjmuje do wiadomości postanowień Sądu Najwyższego (no bo wiadomo, ważniejsze, aby porządek panował w Warszawie), to istnieją profesjonaliści, zawodowcy, którzy wiedzą, że nawet jeśli pani minister pobłądziła, to nie wolno iść za nią tą drogą.

I tu pojawiły się – pewnie dla środowisk proaborcyjnych szokujące – komentarze Naczelnej Izby Lekarskiej, Naczelnej Izby Aptekarskiej, innych samorządów medycznych, których wszak w żaden sposób nie da się przypisać do środowiska konserwatywnego czy pisowskiego: a jednak w delikatny sposób stwierdzają one, że rozporządzenie pani minister w wielu kwestiach niekoniecznie jest zgodne z prawem.

A więc, napiszmy to publicystycznym językiem, wprost (inaczej niż swoje analizy piszą na tych i sąsiednich łamach mądrzy eksperci Instytutu Ordo Iuris, starający się trzymać skomplikowanej retoryki prawniczej), w sposób, który będzie oczywisty dla każdego odbiorcy: zdaniem środowisk medycznych dokument pani minister jest nielegalny i kompromitujący autorkę.

Nie proponuję, aby minister Izabela Leszczyna po tak druzgocącej recenzji, wydanej przez bliskich jej poglądom profesjonalistów, ze wstydu popełniła seppuku. Nie zachęcam nawet, aby podała się do dymisji jako niekompetentna polityczka (tu nareszcie da się użyć tego słowa w sensie pierwotnym). Namawiam jednak do refleksji. Bo nawet jeśli dziś postawi na swoim, to w annałach pozostanie po niej tylko sromota.

Reakcja samorządów lekarskich i aptekarskich to efekt ich doświadczenia, rozumienia prawa nie jako systemu realizującego ideologiczną rewolucję, której dokonuje obecna ekipa rządząca, ale jako czynnika porządkującego nasz świat, niezależnie od tego, kto mu narzuca medialną narrację.

A teraz najważniejsze: nieoczekiwane deklaracje organizacji medycznych są skutkiem działań społecznych. Fundacji obywatelskich, organizacji, które – nie przyjmując argumentu, że praktyki obecnej władzy są nie do powstrzymania – pisały swoje analizy: profesjonalne, prawnicze, kompetentne, i rozsyłały do ludzi wpływowych. Tłumaczyły, czemu minister Leszczyna łamie przepisy i czym przyjęcie jej interpretacji może grozić przeciętnemu farmaceucie, który zechce działać niezgodnie z polskim prawem – czego domaga się resort zdrowia.

To przyczynek do szerszej refleksji na temat wpływu społeczeństwa na polityków. Nie tak dawno przez Polskę przemaszerowały Marsze w Obronie Życia. Do stolicy przyjechało kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Polacy w Warszawie, i nie tylko, demonstrowali w sprawie, która nie przyniesie im zysku, dochodu ani popularności. Wręcz przeciwnie, będą wyśmiewani, lekceważeni, czasem psychicznie niszczeni, czego wielu z nich już doświadcza.

Takie wielkie demonstracje mają jednak sens: bo kiedy pojawia się tłum ludzi, manifestując w jednej sprawie, to czuje się, że istnieje jakaś głęboko zakorzeniona cywilizacyjna wspólnota nad Wisłą, że można myśleć inaczej, niż narzucają to wpływowe liberalne media. Że można otwarcie demonstrować przywiązanie do tradycyjnych wartości.

Kiedyś śmiałem się z określenia „społeczeństwo obywatelskie”. To był dla mnie wymysł lewackich aktywistów, usiłujących swoje marginalne poglądy narzucać większości. Tak to działało, skutecznie: mniejszość ze wsparciem wielkich pieniędzy światowych potentatów (przepraszam za banał, ale to jest miejsce, gdzie powinno to nazwisko paść: takich jak George’a Sorosa), zdobywała nieproporcjonalny wpływ do tego, jaki miałaby w jakimkolwiek demokratycznym głosowaniu.

Tym bardziej dobrze, że zdroworozsądkowa większość ostatnio potrafiła się zmobilizować w obronie życia. Bo na co dzień, odcięta od możliwości dotarcia do wielkich gazet, do wpływowego internetu, do wielkich telewizji, czuje się mniejszością – niesłusznie – i sama się ogranicza, staje się bierna, niezdolna do zdecydowanej reakcji.

I tu pojawia się kwestia społecznego determinizmu. Bo wiele osób, mających przekonania prawicowe, konserwatywne, zaczyna myśleć, że musi być tak, jak jest. Że świat nieuchronnie zmierza w lewo, że kolejne granice niebawem zostaną przekroczone: że patriotyzm odejdzie w przeszłość, że suwerenność państw nie ma sensu, że wiara w Boga to przeżytek (nawet jeśli my wierzymy, to kolejne pokolenia i tak religię porzucą…), że ochrona ludzkiego życia od urodzenia do naturalnej śmierci nie jest warta obrony (uwaga! jeśli dzis odpuścimy kwestię aborcji, to w centrum publicznej debaty zaraz stanie temat eutanazji), bo i tak nie ma szans w przyszłości.

Nie ma co ukrywać – to są tezy narzucane nam przez lewicowych liberałów. To poglądy, a nie fakty. Oni bardzo by chcieli nas przekonać, że tak jest – ale wcale tak być nie musi. Jeśli przyjmiemy ich filozofię, to sami wyrzekniemy się tego, co świadczy o naszym człowieczeństwie: wolnej woli. Rozumianej w sensie duchowym, ale też jak najbardziej codziennym, społecznym, będącym istotą systemu demokratycznego, w którym przyszło nam funkcjonować. Wolnej woli, która pozwala nam mieć wpływ na nasze otoczenie, nasz kraj, nasz świat.

Zresztą, jeśli przyjrzymy się kolejnym fazom rozwoju cywilizacji, to widać, że one idą falami. Raz napływa bardziej liberalna, potem bardziej konserwatywna. Po romantyzmie nieuchronnie musi nadejść pozytywizm.

Używając mocno upraszczającego sytuację, ale przekonującego przykładu z USA, przyjrzyjmy się tym falom: Kennedy, Nixon, Carter, Reagan + Bush, Clinton, Bush, Obama, Trump, Biden… Trump? Trudno o lepszy dowód, że nic nie jest przesądzone, nic nie jest załatwione raz na zawsze, co najlepiej pokazało uchylenie przez Sąd Najwyższy USA wyroku z roku 1973 w sprawie Roe vs. Wade (która, jak się zdawało, na zawsze przesądzała tę sprawę). Po czasach nieludzkich ideologii nadchodzą epoki łagodniejsze, sprzyjającej utrwaleniu naszej cywilizacji.

Amerykanie to wiedzą lepiej od nas. Zdają sobie sprawę, że nie wystarczy wielki marsz raz na rok (choć akurat oni potrafią organizować takie demonstracje). Rozumieją, że działać trzeba przez cały czas. Nie można poprzestawać na jednej udanej akcji, ale głośno demonstrować swoje poglądy dzień w dzień.

Ich organizacje broniące praw obywatelskich, małe i duże, doskonale to rozumieją. Ważna jest społeczna edukacja, o której mowa była powyżej. Ale też innego typu formy nacisku. W USA na co dzień wykorzystywana jest szeroka paleta działań, nie tylko masowe demonstracje, ale też kilkuosobowe pikiety, cotygodniowe obywatelskie interwencje w lokalnych biurach parlamentarzystów.

Donald Tusk przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi zapowiedział, że na listy swojej partii nie dopuści ludzi, którzy opowiadają się za ochroną życia poczętego (warto tu wyrazić szacunek dla polityków takich jak Bogusław Sonik, który w tej sytuacji zrezygnował z kandydowania do Sejmu, a następnie odszedł z Platformy Obywatelskiej). Nie ma chyba najmniejszych wątpliwości, że szef PO „skręcił w lewo” na skutek awantur, które wywołały na ulicach polskich miast radykalne aborcjonistki. Demonstracje Strajku Kobiet, zawsze hałaśliwe i wulgarne, miały wywrzeć na Tusku – i wywołały – wrażenie, że wyrażają one masowy gniew społeczny i powszechną opinię – a stało się to także dlatego, że środowiska „normalsów” były w tym okresie mało aktywne, czasem wręcz bierne, cofnęły się do defensywy.

Ale – przypomnijmy – ten sam Donald Tusk wcześniej wielokroć, gdy czuł na plecach oddech konserwatywnych wyborców, potrafił wystąpić w programie telewizyjnym i zaśpiewać tam kolędę, wziąć kościelny ślub (po 18 latach od zawarcia związku cywilnego) czy demonstracyjnie fotografować się z rodziną przy biurku, na którym stał krucyfiks i święte obrazki.

Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r. „normalsi” byli jednak bierni, nie naciskali, nie pikietowali, nie ruszyli do ofensywy – być może zmęczeni 8 latami rządów PiS, które były, jakie były. A tymczasem szefowi PO skutecznie dyszała w kark pani Lempart i jej koleżanki. I Tusk uznał, że wiatr cywilizacyjnych zmian wieje z tamtej strony, że swój krzyż i ślubne zdjęcia z kościoła powinien schować na pawlaczu, a afiszować się należy raczej poparciem dla mordowania dzieci nienarodzonych…

Paradoksalnie, jak się okazuje, trzeba przypominać o tych najważniejszych sprawach także politykom – pozornie – przychylnym konserwatywnym postulatom. Wystarczy spojrzeć na listę posłów, którzy podczas sejmowego głosowania przychylili się do procedowania proaborcyjnych projektów w polskim parlamencie: są na niej także ludzie prawicy, i to nie tylko tacy, których kojarzymy z opcją liberalną, ale też prominentni liderzy obecnej opozycji. Nie wymienię nazwisk, każdy może sprawdzić i osobiście się przerazić.

Rolą konserwatywnych środowisk obywatelskich jest nieustanne wskazywanie tym ludziom, że błądzą, tolerując szkodliwe rozwiązania prawne, przyjmując, że tak być musi i nie ma odwrotu. Że szkodzą samym sobie, tracą wyborcze poparcie, głosując razem z lewackimi radykałami. Nie można poprzestawać na organizowanych raz do roku potężnych marszach w wielkich miastach, trzeba odwiedzać polityków prawicowych ugrupowań w ich lokalnych biurach poselskich, nieustannie ich monitować, przypominać o ich powinnościach. To jest obowiązek ludzi aktywnych na najniższym obywatelskim poziomie.

Co nie oznacza, że nie warto naciskać także na ekstremistów z lewicy, także Tuskowej lewicy, utrudniać im lansowania barbarzyńskich poglądów, uprzykrzać życie, gdy głoszą pomysły szkodliwe dla społeczeństwa. Powinni zrozumieć, że działając wbrew społecznemu i narodowemu interesowi, promując skrajne i szkodliwe dla Polski idee, spotkają się z oporem, że ich działania nie pozostaną bez reakcji, że ich agresja wobec ważnych dla wspólnoty wartości wywoła protest. Nie ma powodu, aby w takiej sytuacji czuli się komfortowo.

W życiu społecznym bardzo ważna jest znana powszechnie zasada śnieżnej kuli. To ją wykorzystały radykalne aktywistki, organizując Strajk Kobiet. Niewielkie i skrajne grupki „oburzonych” dam rozdmuchały mało znaczące społeczne niezadowolenie poza wszelkie granice.

To jest metoda, którą warto stosować, odpowiadając na argumenty zajadłych zwolenników aborcji. Trzeba nagłaśniać sytuacje, gdy dokonanie aborcji kończy się zdrowotną szkodą dla matki, gdy na skutek „zabiegu” rodzi się żywe dziecko, które kona potem w męczarniach: takich przypadków jest mnóstwo, i nie należy ich ukrywać, trzeba je pokazywać, tak jak czynią w korzystnych dla siebie rzadkich sytuacjach proaborcjoniści. Właśnie takie sytuacje pozwalają ulepić „śnieżną kulę”, która się toczy się i staje się coraz większa, budując autentyczny społeczny ruch będący odtrutką na barbarzyńskie postulaty i wulgarną retorykę.

Nie wykluczam, że niebawem, dzięki aktywności obywateli, którzy mają dość społecznej inżynierii i lewackich eksperymentów, ktoś wyciągnie z piwnicy swój zakurzony krucyfiks – bo będzie musiał to zrobić, aby powalczyć o władzę. To wciąż możliwe – tacy jak oni mają interesy, a nie poglądy.

 

 

Dominik Zdort 

 

Dziennikarz i publicysta, senior research fellow w projekcie „Ordo Iuris: Cywilizacja” Instytutu Ordo Iuris, pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Rzeczpospolitej” i „Newsweeku”, był współautorem audycji w RDC i radiowej „Dwójce”, a ostatnio szefem magazynu weekendowego „Rzeczpospolitej” Plus Minus oraz internetowego Tygodnika TVP.

 

Czytaj Więcej
Wolności obywatelskie

23.04.2024

Carla Schmitta „Nomos ziemi”, czyli skąd biorą się trudności współczesnych liberałów w rządzeniu państwami

· „Nomos der Erde” (po polsku: „Nomos Ziemi”) Carla Schmitta to głębokie dzieło filozofii politycznej opublikowane w 1950 roku.

· W książce tej Schmitt, niemiecki prawnik i teoretyk polityki, bada pojęcie „nomosu”, słowa pochodzącego z języka greckiego i posiadającego wiele znaczeń. Jurysta definiuje je jako porządek przestrzenny lub „podział ziemi”, który rządzi ludzkim współistnieniem. Twierdzi, że nomos nie jest jedynie neutralną koncepcją prawną lub geograficzną, ale raczej fundamentalnym wymiarem porządku politycznego i władzy, odnoszącym się do wartości.

· Gdy rządzą współcześni europejscy liberałowie, w sferze politycznej na poziomie krajowym dochodzi do próby całkowitego wyrugowania wartości związanych z historią i tradycją narodu, a na poziomie europejskim mamy do czynienia z zanegowaniem i zaprzeczeniem wartości europejskich.

· Od kiedy premierem Polski został Donald Tusk, zdają się urzeczywistniać prorocze słowa Schmitta o tym, że liberałowie i pseudo-liberałowie nie nadają się do rządzenia państwem, bo nie są w stanie nawet podjąć decyzji, a co dopiero wziąć za nie odpowiedzialność. W polskiej koalicji rządzącej dochodzi bowiem do nieustannych sporów, niekończących się dyskusji i potyczek ideologicznych.

· Oderwanie od wartości, ale też od przyjętego powszechnie nomosu, który służył Europie i światu od lat, będzie obfitowało w tragiczne skutki, o czym Schmitt pisał już wiele lat temu, a co zaczynamy obserwować już dzisiaj.

 

Czym jest nomos?

 

Schmitt w swojej książce[1] śledzi rozwój nomosu od starożytnej Grecji do wczesnej epoki nowożytnej, koncentrując się na powstaniu ius publicum Europaeum, europejskiego prawa publicznego, które pojawiło się w XVII wieku. Twierdzi on, że ten system prawa, oparty na zasadach suwerenności i terytorialności, stworzył względnie stabilny porządek w Europie na wiele stuleci.


Schmitt ostrzega jednak, że nomos nie jest porządkiem stałym i wiecznym, ale raczej dynamicznym i warunkowym. Twierdzi, że jest on nieustannie kwestionowany i przekształcany przez nowe wydarzenia polityczne, gospodarcze i technologiczne. Carl Schmitt wierzy, że we współczesnej erze nomos ziemi znajduje się w stanie kryzysu, ponieważ siły globalizacji i deterytorializacji grożą podważeniem tradycyjnego porządku państw i terytoriów.


Nomos rozumiany jest jako przestrzenny porządek ludzkiego współistnienia. Schmitt argumentuje, że nomos nie jest po prostu pojęciem prawnym, ale raczej fundamentalnym wymiarem porządku politycznego i władzy. Jest to porządek przestrzenny, który określa, w jaki sposób ludzie odnoszą się do siebie nawzajem i do ziemi, którą zamieszkują. Schmitt argumentuje, że nomos ziemi jest kruchym i niestabilnym porządkiem, który obecnie podupada. Jako zagrożenia dla nomosu ziemi postrzega rozwój globalizacji, organizacji międzynarodowych i interwencji humanitarnych. Schmitt uważa, że trendy te prowadzą do nowego globalnego porządku, który jest mniej stabilny i bardziej niebezpieczny niż stary porządek.

 

 

*

 

„Ach gdybyż narodów na świecie nie było,
Jak nam by się wtedy szczęśliwie tu żyło!
Dla dobra człowieka, dla szczęścia ludzkości
Złączonej w potężnym uścisku miłości,
Aż z trzaskiem pękałyby kości[2]”.

 

To, dlaczego współcześnie znaczenie nomosu jest tak istotne, związane jest z innym pojęciem, właściwie z jednym z najbardziej kluczowych w dorobku Schmitta, a mianowicie das Politische. Zwrot ten jest trudny do przetłumaczenia na język polski; zazwyczaj tłumaczy się je jako „polityczność[3]”. W opozycji do liberalizmu, ale też uwypuklając to, co zaczęło się po II wojnie światowej ze światem zachodnim i trwa nadal, Schmitt pokazuje, jak powoli dochodzi do oderwania znaczenia państwa dla obywatela i obywatela dla państwa. Zamiast celem i ideą, państwo stało się instrumentem, na którym można wygrywać przeróżną melodię (najczęściej oczywiście ekonomiczną). Jest jedynie środkiem do celu. Co za tym idzie, przestaje się mówić o narodach, a zaczyna się mówić o społeczeństwach. Carl Schmitt przestrzega przed takiego rodzaju rozwinięciem sytuacji nie tylko dlatego, że jest liberalizmowi przeciwny, ale także dlatego, iż wie, że polityka nie znosi lub nawet nie zna próżni.

 

To jeszcze nie jest ogólnoświatowy problem, a poza tym ktoś mógłby powiedzieć, że przecież istnieją ludzie niezwiązani w żaden sposób ze swoimi państwami. Jednakże, nawet oni powinni się mieć na baczności, kiedy słyszą imperialne trąby i zunifikowane godła, pod którymi powiewają sztandary – oczywiście takie same dla wszystkich. Szalony i drapieżny władca świata nie zatrzymuje się bowiem na stanowieniu o ideach i wartościach, ale zawłaszcza sobie ludzkość, z jej prawami – tak, prawami człowieka, które odtąd zdają się być już „prawami ludzkości”, a więc w swojej istocie bezprawiem. Narzuca się nam pojęcia nieostre, które nie tylko zakrzywiają cały obraz systemu prawnego, ale rozmywają samą jego istotę i przemycają między wierszami pewną retorykę. Debacie o państwie nadają charakter nie tyle polityczny, co ideologiczny. Polega to na tym, że ci, którzy głoszą aksjologiczną neutralność prawa, są w istocie nie tylko swoistymi komisarzami w służbie pewnych idei, ale także zagarniają całe połacie definicji, rozszerzając swoje wpływy w sposób pozornie niewinny, często nawet niezauważalny.

 

Carl Schmitt podkreślał, że tak jak współcześnie imię Boga jest nadużywane, podobnie nadużywany jest termin ludzkość, a ten, kto mówi o ludzkości, kłamie[4]. Nie da się prawodawstwem objąć całego świata, nie tylko ze względu na odrębności kulturowe i narodowe, ale właśnie z uwagi na nomos, który kształtuje się w sposób naturalny i organiczny. Są państwa o słabszej tożsamości, które nie przetrwają tej próby. Co w sytuacji, kiedy narodowość jest systematycznie wykorzeniana, niszczona, a ten, który te ciosy zadaje, twierdzi, że broni w ten sposób ludzkości, na przykład przed często błędnie eksploatowanym ostatnimi czasy faszyzmem? Carl Schmitt nie dożył do XXI wieku, aby tę sprawę skomentować. Można jedynie zadać sobie pytanie, czy czułby satysfakcję widząc, jak urzeczywistniają się jego prorocze słowa o tym, że brak decyzyjności liberałów, ich gadulstwo nie poparte żadnym działaniem i ich absolutne oderwanie od wspólnotowości narodowej doprowadzą do rozkładu. A skoro państwo można zastąpić wydmuszką przystosowaną (aczkolwiek tylko potencjalnie!) do celów ekonomicznych i ideologicznych, to co można zrobić z człowiekiem? Skoro największe idee, za które nasi przodkowie oddawali życie, pragnie się pogrzebać, co może czekać jednostkę? Schmitt pokazuje nam właśnie, że warto się nad tym zastanawiać.

 

Polska w roku 2024

 

Obecnie znajdujemy się w sytuacji politycznej, którą bez przesadnych przeszkód intelektualnych możemy określić jako sytuacja „schmittiańska”. Określenie to, stworzone na potrzeby niniejszego komentarza, pozwoli nam przyjrzeć się mechanizmom, które realizują się w skutku, przed jakim niejednokrotnie Schmitt przestrzegał. Jedną z takich cech, która jest nie tylko zarzutem w stosunku do obecnego polskiego rządu, ale w ogóle rządów o profilu „zachodnim”, jest problem neutralności. Dla Carla Schmitta jednym z kluczowych powodów, dlaczego światopoglądowi liberałowie nie nadają się do rządzenia tak poważną i jednoznaczną strukturalnie organizacją, jaką jest państwo, jest fakt, że głoszą oni (nawet wtedy, kiedy nic nie mówią) tzw. „światopoglądową neutralność”. W rzeczywistości jest to ostatecznie jedynie swoisty fikołek intelektualny, gdyż zasadniczo nie jest możliwe, aby być neutralnym. Jednakże wielu polityków, w tym polskich, do takiej maskarady właśnie przystępuje.

 

Część współczesnych polskich polityków, którzy określają się jako liberałowie, w rzeczywistości pochodzi z zupełnie innych środowisk, tak jak to jest na przykład w przypadku premiera Donalda Tuska, który swoje polityczne korzenie ma w chadecji, czyli w demokracji chrześcijańskiej. Dlaczego jest to takie istotne? Otóż, problem z neutralnością, bardziej lub mniej udawaną, jest to, że zawsze skutkuje odcięciem się od swoich wartości na rzecz bycia w teorii „neutralnym”, a w praktyce politycznie lubianym. To jest problematyczne szczególnie wtedy, kiedy trzeba podjąć jakąś decyzję, do czego liberałowie, zdaniem Schmitta, właśnie z powodu tego odcięcia się od idei i wartości, są niezdolni. Można to obserwować w wielu aspektach działalności obecnego rządu. Sama koalicja rządząca, która składa się z ludzi o bardzo różnych założeniach (i dlatego nie mogą się dogadać np. w kwestii aborcji), popada w konflikt. W rezultacie w wielu sprawach żadne decyzje nie zostają podjęte, co dla państwa jest najgorszym z rozwiązań. Siła, nie tylko państwa, ale także człowieka, polega na podejmowaniu decyzji i braniu za nie odpowiedzialności.

 

Kolejnym przykładem tego, jak w praktyce realizują się najgorsze obawy Carla Schmitta w Polsce, jest uwidocznienie tego, jak, paradoksalnie, liberalizm nie sprzyja demokracji. Pokładanie całej nadziei w jednostce, faworyzowanie grup, które należą do mniejszości, populizm, który narasta wokół obietnic z tym związanych, a nade wszystko może jeszcze brak silnego przywództwa, które opierałoby się na konkretnych, umocnionych w narodzie przekonaniach, prowadzi do sytuacji, w której nie tylko polityka państwa jest osłabiona, ale także samo istnienie tegoż państwa. To, co obecnie widzimy w polskim Sejmie, a więc niekończące się dyskusje, które do niczego nie prowadzą i pozostają bez żadnej konkluzji, gdyż mają na celu chyba jedynie zaspokajanie oratorskich ambicji niektórych posłów i posłanek, nie są dobre ani dla porządku publicznego, ani dla racji stanu państwa, ani przede wszystkim dla obywateli. Nomos ginie nie tylko w świecie, ale także w polskim narodzie.


Krytycy twórczości Schmitta twierdzą, że jego nacisk na nomos jako fundamentalną koncepcję porządku politycznego może prowadzić do usprawiedliwienia autorytarnych, a nawet totalitarnych form rządów. Jego spostrzeżenia na temat natury porządku politycznego i władzy pozostają jednak aktualne i znajdują potwierdzenie w naszej współczesnej rzeczywistości. „Nomos ziemi” to wymagająca i prowokująca do myślenia lektura, która oferuje cenny wgląd w naturę porządku politycznego i władzy w dzisiejszym świecie. Historia pokazuje, że z porządkiem międzynarodowym jest tak, jak w Apokalipsie: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z ust moich[5]!”. Wartości są konieczne, nie opcjonalne.

 

 

Julia Książek – analityk Centrum Prawa Międzynarodowego Ordo Iuris

 

 
 
Czytaj Więcej
Wolności obywatelskie

26.03.2024

Murem za Brygadą Świętokrzyską. Apel w obronie pamięci bohaterów

· Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych otrzymał zakaz organizacji wydarzeń upamiętniających żołnierzy Wojska Polskiego służących w Brygadzie Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych.

· Taką decyzję wydała Minister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, której resortowi podlega urząd.

Czytaj Więcej
Subskrybuj donald tusk