Informujemy, że Pani/Pana dane osobowe są przetwarzane przez Fundację Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris z siedzibą w Warszawie przy ul. Zielnej 39, kod pocztowy 00-108 (administrator danych) w ramach utrzymywania stałego kontaktu z naszą Fundacją w związku z jej celami statutowymi, w szczególności poprzez informowanie o organizowanych akcjach społecznych. Podstawę prawną przetwarzania danych osobowych stanowi art. 6 ust. 1 lit. f rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO).

Podanie danych jest dobrowolne, niemniej bez ich wskazania nie jest możliwa realizacja usługi newslettera. Informujemy, że przysługuje Pani/Panu prawo dostępu do treści swoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, prawo do przenoszenia danych, prawo wniesienia sprzeciwu wobec ich przetwarzania, a także prawo do wniesienia skargi do organu nadzorczego.

Korzystanie z newslettera jest bezterminowe. W każdej chwili przysługuje Pani/Panu prawo do wniesienia sprzeciwu wobec przetwarzania danych osobowych. W takim przypadku dane wprowadzone przez Pana/Panią w procesie rejestracji zostaną usunięte niezwłocznie po upływie okresu przedawnienia ewentualnych roszczeń i uprawnień przewidzianego w Kodeksie cywilnym.

Do Pani/Pana danych osobowych mogą mieć również dostęp podmioty świadczące na naszą rzecz usługi w szczególności hostingowe, informatyczne, drukarskie, wysyłkowe, płatnicze. prawnicze, księgowe, kadrowe.

Podane dane osobowe mogą być przetwarzane w sposób zautomatyzowany, w tym również w formie profilowania. Jednak decyzje dotyczące indywidualnej osoby, związane z tym przetwarzaniem nie będą zautomatyzowane.

W razie jakichkolwiek żądań, pytań lub wątpliwości co do przetwarzania Pani/Pana danych osobowych prosimy o kontakt z wyznaczonym przez nas Inspektorem Ochrony Danych pisząc na adres siedziby Fundacji: ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa, z dopiskiem „Inspektor Ochrony Danych” lub na adres poczty elektronicznej [email protected]

Przejdź do treści
PL | EN
Facebook Twitter Youtube
Komentarze

Komentarze

Prawo do dziecka czy prawa dziecka?

Takim tytułem opatrzony został artykuł w „The Washington Post” dotyczący ubiegłotygodniowej konferencji w Rzymie, zorganizowanej przez twórców tzw. Deklaracji z Casablanki. Dwudniowa konferencja, poświęcona dyskusji na temat globalnego zakazu macierzyństwa zastępczego, odbyła się w gmachu prywatnego rzymskokatolickiego uniwersytetu LUMSA (drugiego najstarszego uniwersytetu w Rzymie po Uniwersytecie Sapienza). Udział w wydarzeniu wzięła włoska Minister ds. Rodziny, Dzietności i Równości Szans, członkowie Komitetu ds. praw dziecka ONZ, specjalny sprawozdawca ONZ ds. przemocy wobec kobiet, dyplomaci Stolicy Apostolskiej, włoscy parlamentarzyści z 6 różnych frakcji politycznych (zarówno prawicy, jak i lewicy), przedstawiciele świata akademickiego z Polski, USA, Chile, Kenii, Kolumbii, Argentyny, Urugwaju, Hiszpani, Francji i Włoch oraz dziennikarze, aktywiści i działacze organizacji pozarządowych. W związku z tym, że kwestią sporną pozostaje to, czy istnieje „prawo do posiadania dziecka”, do udziału w wydarzeniu zaproszono także prawników, w tym przedstawicieli Instytutu Ordo Iuris.

 

Konferencja odbiła się szerokim echem w mediach. O wydarzeniu napisał nie tylko wspomniany Washington Post, ale także Independent, The European Conservative, Vatican News czy The Hill.

 

Deklaracja z Casablanki powstała w ubiegłym roku jako efekt współpracy prawników, lekarzy i psychologów, którzy na co dzień zajmują się tzw. macierzyństwem zastępczym i jego wpływem na jednostkę i społeczeństwo. Przekonani o konieczności wypracowania środków o charakterze globalnym, przygotowali oni projekt międzynarodowej Konwencji w sprawie powszechnego zniesienia macierzyństwa zastępczego, który promują wśród rządów państw i organizacji międzynarodowych. Deklarację wraz z załączonym projektem Konwencji podpisało ostatecznie 100 ekspertów z 75 różnych krajów.

 

System praw człowieka ONZ a macierzyństwo zastępcze

 

Zjawisko tzw. macierzyństwa zastępczego czy też surogacji nie zostało expressis verbis zakazane w traktatach międzynarodowych. Niemniej, w ramach międzynarodowego systemu ochrony praw człowieka ONZ, prawa dziecka zostały zagwarantowane w szeregu zarówno wiążących, jak i niewiążących dokumentów. Istotnym z punktu widzenia interpretacji postanowień konwencyjnych dokumentem (choć niewiążącym), jest Deklaracja praw dziecka z 1959 r. przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne ONZ. Na mocy zasady dziewiątej zdanie drugie, dziecko nie powinno być przedmiotem handlu w żadnej formie. Natomiast zgodnie z zasadą szóstą, poza wyjątkowymi przypadkami, w pierwszych latach życia nie wolno oddzielać dziecka od matki.  Podobnie podstawowy i wiążący dokument, na mocy którego chronione są prawa dziecka, a więc Konwencja o prawach dziecka z 1989 r., w treści art. 7 stanowi, że dziecko od momentu urodzenia – jeśli to możliwe – ma prawo do poznania swoich rodziców i pozostawania pod ich opieką. Co więcej, art. 11 nakłada na Państwa-Strony obowiązek podejmowania kroków w celu zwalczania nielegalnego transferu dzieci oraz ich nielegalnego wywozu za granicę. Regulacja ta ma znaczenie zwłaszcza dla tych Państw-Stron, których regulacje krajowe zakazują macierzyństwa zastępczego. Z kolei art. 21 lit. d stanowi, że Państwa-Strony uznające i/lub dopuszczające system adopcji zapewnią, aby dobro dziecka było celem najwyższym i będą podejmować wszelkie właściwe kroki dla zapewnienia, aby w przypadku adopcji do innego kraju osoby w nią zaangażowane nie uzyskały z tego powodu niestosownych korzyści finansowych. Konwencja została ratyfikowana przez 196 państw, które – na mocy rzeczonego postanowienia – powinny zakazać surogacji komercyjnej w swoim porządku wewnętrznym. W tym zakresie warto także zwrócić uwagę na brzmienie art. 2 lit. a Protokołu Fakultatywnego do Konwencji o prawach dziecka w sprawie handlu dziećmi, dziecięcej prostytucji i dziecięcej pornografii z 2000 r. Stosownie do jego treści, handel dziećmi oznacza jakiekolwiek działanie lub transakcję, w drodze której dziecko przekazywane jest przez jakąkolwiek osobę lub grupę osób innej osobie lub grupie za wynagrodzeniem lub jakąkolwiek inną rekompensatą. Tego rodzaju definicja prawna zdaje się obejmować już nie tylko surogację komercyjną, ale także tzw. altruistyczną, która co do zasady oznacza, że całkowity koszt ponoszony przez potencjalnych rodziców sprowadza się do pokrycia kosztu procedury i opieki medycznej kobiety w czasie ciąży.

 

W zakresie systemu ochrony praw człowieka ONZ, należy zwrócić uwagę także na postanowienia Konwencji o ochronie dzieci i współpracy w dziedzinie przysposobienia międzynarodowego z 1993 r. Wzrastająca mobilność społeczeństw i zwiększenie ilości transgranicznych adopcji spowodowała reakcje zarówno legislacji krajowych, jak i międzynarodowych w tym zakresie. Podczas dyskusji na temat regulacji adopcji zagranicznej ścierać się miały dwie koncepcje – pierwsza, popierająca ułatwienie adopcji bez względu na granice państwowe oraz druga, zwycięska, dla której adopcja poza granice państwa miała stanowić jedynie środek ostateczny. Celem wspomnianej Konwencji jest zapewnienie, że przysposobienia międzynarodowe dokonywane są w najlepszym interesie dziecka, a istniejące zabezpieczenia uniemożliwiają uprowadzenie i sprzedaż dzieci oraz handel nimi. Postanowienia te zatem zobowiązują państwa do zapobiegania traktowaniu dziecka wyłącznie jako przedmiotu transakcji. W dalszych postanowieniach podkreśla się wymóg współpracy pomiędzy organami państw uczestniczącymi w przysposobieniu dla zapewnienia ochrony dzieci, a w normie art. 32 ust. 1 zawarto zakaz uzyskiwania niestosownej korzyści majątkowej lub innej z tytułu działania dotyczącego przysposobienia międzynarodowego.

 

Badania rynku

 

Jak wynika z raportu Global Surrogacy Market Size, Share, Growth Analysis, By Type, By Technology Industry Forecast 2023 2030, globalny rynek „macierzyństwa zastępczego” dynamicznie się rozwija wraz z rosnącymi wskaźnikami postępu w technologiach wspomaganego rozrodu, zmieniającymi się normami społecznymi, coraz powszechniejszymi problemami z niepłodnością i rosnącą akceptacją nietradycyjnych struktur rodzinnych. Rynek ten obejmuje szeroki zakres usług, w tym gestacyjne macierzyństwo zastępcze (z wykorzystaniem techniki in vitro), tradycyjne macierzyństwo zastępcze (w którym matka zastępcza jest dawczynią komórki jajowej), konsultacje prawne i medyczne, leczenie niepłodności i usługi wsparcia po zakończonej procedurze. Kluczowi gracze w tej branży to agencje „macierzyństwa zastępczego”, kliniki płodności, firmy prawnicze specjalizujące się w prawie reprodukcyjnym oraz pracownicy służby zdrowia.

 

Technicznie rynek ten podzielony jest na kilka segmentów – według typu, stosowanej technologii i regionu. Według regionu, rynek dzieli się na Amerykę Północną, Europę, Azję i Pacyfik, Bliski Wschód i Afrykę oraz Amerykę Łacińską. Według tego raportu osoby z krajów, w których obowiązują drogie lub restrykcyjne przepisy dotyczące macierzyństwa zastępczego, często szukały usług zastępczych w krajach o bardziej przystępnych cenach i łagodniejszych regulacjach. Do popularnych w tym kontekście krajów należało kilka stanów USA, Indie i Ukraina.

 

W 2022 r. globalny rynek macierzyństwa zastępczego został wyceniony na 12,97 mld USD. Prognozowany wzrost wynosi z 15,76 mld USD w 2023 r. do 74,63 mld USD do 2031 r.

 

 

Weronika Przebierała – dyrektor Centrum Prawa Międzynarodowego Ordo Iuris

 

Czytaj Więcej
Wolności obywatelskie

12.04.2024

Jak się szyje „ruskie onuce”. Polityczne narracje mające zniszczyć prawicę

Choć Rosja ma prawdziwą i niebezpieczną agenturę wpływu na Zachodzie, to wciąż o działania promoskiewskie oskarża się tradycyjną konserwatywną prawicę. Wśród metod najczęściej używanych są:

 

● stworzenie wrażenia, że prawica ma jakieś niejawne biznesowe czy społeczne kontakty z reprezentantami Kremla;

● sugerowanie, że Moskwa za pomocą skomplikowanej sieci zależnych od siebie organizacji finansuje światowy konserwatyzm;

● lansowanie tezy, że skoro Putin i konserwatywni działacze mają podobne poglądy na temat rewolucji kulturowej, to znaczy, że Kreml steruje owymi działaczami;

● przekonywanie, że wyborcze sukcesy ugrupowań prawicowych są w dużej mierze efektem działań moskiewskich trolli internetowych;

● wykorzystywanie faktu, że niektórzy konserwatyści ułatwiają stawianie takich oskarżeń, wypowiadając się w sposób niemądry i nieprzemyślany.

 

Autor: Dominik Zdort

 

To historia manipulacji, która przypomina słynny dowcip logiczny: „Kto śpi, nie grzeszy. Kto nie grzeszy jest świętym. Czyli: kto śpi, jest święty”. Europejscy prawicowcy nie lubią gejów. Putin nie lubi gejów. Czyli: europejska prawica jest agenturą Putina. Do tego dochodzą teorie spiskowe wynikające z tej prymitywnej logiki: skoro jakiś konserwatywny aktywista dyskutował na tym samym forum internetowym, na którym był ktoś o rosyjskim nazwisku, to znaczy, że jest opłacany przez Kreml…

 

Na początku bardzo ważne zastrzeżenie: nie ma wątpliwości, że Moskwa ma w krajach Zachodu zarówno swoją tajną agenturę, jak i swoich mniej lub bardziej niejawnych lobbystów, że finansuje organizacje, które mają jej interesy reprezentować. Taki charakter miała znana nam doskonale tzw. moskiewska pożyczka ze stycznia 1990 roku, czyli przekazanie 1,2 mln dolarów z zasobów KGB dla polskich postkomunistów (w realizacji transakcji uczestniczył m.in. patriarcha obecnej Lewicy Leszek Miller). Wiemy też, że Kreml jawnie wynagradza polityków, którzy prowadzili działalność dla niej korzystną – wystarczy wspomnieć Gerhada Schrödera, byłego socjaldemokratycznego kanclerza RFN – po zakończeniu politycznej kariery został lobbystą rosyjskiego sektora energetycznego, a w latach 2017–22 był szefem rady dyrektorów w państwowym rosyjskim koncernie naftowym Rosnieft. Zaś były austriacki kanclerz Wolfgang Schüssel, chadek, został powołany do zarządu rosyjskiej sieci komórkowej MTS, a w 2019 roku przeszedł do rady dyrektorów Łukoila. Inny dawny austriacki kanclerz, Christian Kern, dla odmiany socjaldemokrata, został członkiem zarządu Kolei Rosyjskich. Głośno było o przypadku Karin Kneissl z partii liberalnej, bo to na ślubie u pani minister spraw zagranicznych Austrii osobiście gościł – i tańczył – Władimir Putin. Po odejściu z polityki Kneissl została felietonistką telewizyjnego portalu Russia Today i powołano ją do rady dyrektorów Rosnieftu. Po inwazji Rosji na Ukrainę, pod naciskiem austriackiej opinii publicznej zrezygnowała z tej ostatniej funkcji, ale zaraz potem została szefową petersburskiego instytutu GORKI. Krzywda jej się nie stała.

 

Te przypadki pokazują, że kremlowskich zabiegów lekceważyć nie wolno, że agentura wpływu Putina działa na Zachodzie, że jego ludzie intensywnie kręcą się wokół europejskiej polityki. Choć wszystkie wspomniane powyżej przypadki dotyczą partii centrowych z politycznego mainstreamu (mimo najszczerszych chęci, europejskich chadeków za konserwatystów od bardzo dawna uważać już nie można), rozmaici lewaccy propagandziści snują wciąż legendę , że tak naprawdę narzędziem Moskwy (lub wręcz jej agenturą) są partie prawicowe.

 

Tu pada długi ciąg nazwisk ludzi, których często bardzo wiele różni, ale łączy to, że sprzeciwiają się terrorowi poprawności politycznej, narzucaniu narodom jednej brukselskiej sztancy ideologicznej, ograniczaniu państwowej suwerenności: od Donalda Trumpa przez Viktora Orbána, Marine Le Pen i Giorgię Meloni, aż po Jarosława Kaczyńskiego (o nieco mniej znaczących aktywistach nie wspominając). Zazwyczaj twardych faktów nikt nie podaje, cała argumentacja opiera się na stosowaniu długich, niewiele znaczących ciągów powiązań między organizacjami, na tym, że jacyś ludzie byli na tej samej konferencji naukowej czy że zapisali się do jednego klubu dyskusyjnego. „Dowody” są w rzeczywistości słabymi poszlakami, a argumenty zwyczajną manipulacją.

 

Znów warto uczynić zastrzeżenie: wszystkie niejasności trzeba wyjaśniać i zawsze szukać dowodów, bo „ludzie Moskwy” są wśród nas. Warto pamiętać jednak, że dotychczas coś więcej niż nieuzasadnione oskarżenia można wiązać wyłącznie z niewielkimi partyjkami z marginesu sceny politycznej, takimi jak polska Zmiana czy Brytyjska Partia Narodowa, a więc z politykami należącymi raczej do „politycznego folkloru”, którzy szans na uzyskanie jakiegokolwiek wpływu na rządy nie mają.

 

Ale przede wszystkim nie wolno ulegać metodom manipulacji, jakie są wobec nas stosowane, bo formułowanie oskarżeń wobec poszczególnych osób czy środowisk o utrzymywanie przez nie związków z Moskwą może być również suflowaną przez Rosjan manipulacją, która ma skompromitować przeciwników Rosji.

 

W szczególny sposób może to dotyczyć Polski. Tu od agresji Rosji na Ukrainę nawet niesłychanie silne środowiska polityczne, którym dawniej marzył się reset stosunków z Putinem, nie wspominają już nic na ten temat. Nad Wisłą, jak się zdaje, mamy konsensus co do konieczności postawienia tamy rosyjskiemu imperializmowi. Tym bardziej może dziwić (i budzić podejrzenia co do inspiracji), że ostatnio ci, którzy od zawsze i najgłośniej ostrzegali przez Moskwą – a więc środowiska prawicowe i konserwatywne – są najchętniej oskarżane o dogrywanie roli „ruskiej onucy” czyli rosyjskiej agentury wpływu.

 

Przejdźmy do metod argumentacji, jaka jest w tym przypadku stosowana (wszystkie poniższe cytaty pochodzą z tekstów publicystycznych lub ogłoszonych publicznie wypowiedzi). Dziwnym trafem, te same sposoby „szycia ruskiej onucy” używane są wobec prawicy w Polsce, jak i w innych krajach.

 

Spotkania, kontakty, biznesy

 

Najcięższym chyba przewinieniem jest mieć kontakty z osobą, którą oskarżyciel może próbować uwikłać w prokremlowskie koneksje. Pouczający jest tu przypadek byłego prezydenta USA Donalda Trumpa. W długim ciągu oskarżeń wobec niego znalazły się te, mówiące, że „liczni współpracownicy Trumpa mieli […] niejasne kontakty biznesowe z Rosją. Np. Paul Manafort, szef jego kampanii wyborczej, współpracował z prorosyjskimi oligarchami na Ukrainie. […] W sumie różnego rodzaju relacje z rosyjskim biznesem, dyplomatami i pracownikami wywiadu miało kilka osób z najbliższego otoczenia Trumpa, w tym członkowie jego rodziny”.

 

Czyli: nie sam Trump, ale jego „liczni”– jak liczni? – współpracownicy. Dlaczego te kontakty były niejasne? Co to znaczy „różnego rodzaju”? O jakich „pracowników wywiadu” chodzi i jakiego rodzaju utrzymywano z nimi relacje? Konkretów brak, pozostaje retoryka mająca wywołać wrażenie. To typowa argumentacja mająca kogoś obciążyć, kiedy jakichkolwiek dowodów brak.

 

Trumpa, już jako prezydenta, krytykowano w 2019 roku już za samą chęć spotkania z Putinem. Zapowiadano, że zamierza mu „sprzedać” Europę Wschodnią, osłabić naszą flankę NATO, że po planowanej wtedy rozmowie z prezydentem Rosji zapowie wycofanie części amerykańskich wojsk z Europy… Komentatorzy byli zaskoczeni, że Amerykanin „nie ogłosił po spotkaniu żadnych decyzji dotyczących redukcji obecności wojskowej USA w Polsce czy zmniejszenia amerykańskiego zaangażowania w ćwiczenia prowadzone w państwach wschodniej flanki NATO. Nie zasygnalizował również zmiany decyzji o budowie elementów tarczy antyrakietowej w Redzikowie” i że „spotkanie Trump-Putin nie wpłynęło negatywnie na bezpieczeństwo wschodniej flanki Sojuszu”. Co za szok!

 

Zresztą spotkania z Putinem to dla polityków wydarzenia wyjątkowo niebezpieczne, o czym przekonał się choćby nieszczęsny premier Donald Tusk po tym, gdy nieroztropnie uśmiechnął się do szefa rosyjskiego państwa w lesie pod Smoleńskiem parę godzin po tragedii w 2010 roku, co uwiecznił fotoreporter, a to zdjęcie wywołało łatwe do przewidzenia podejrzenia.

 

Takie oskarżenia skierowano także wobec polityków prawicy europejskiej, którzy spotykali się z prezydentem Rosji. Na przykład bardzo ostro skrytykowano Marine Le Pen – choć przecież nie tylko ona rozmawiała z rosyjskim prezydentem po 2014 roku. Widywali się z nim także Barack Obama (niedługo po zajęciu Krymu), Emmanuel Macron, Angela Merkel, a nawet i (w 2019 roku) prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. O Pameli Anderson, którą rosyjski prezydent oprowadzał po swoim domu, nie wspominając.

 

Politycy i inni polscy aktywiści konserwatywni z Putinem nigdy kontaktu nie szukali i nigdy się z nim nie spotykali. Co z tego, skoro premier Mateusz Morawiecki pojawił się, jak to mainstreamowe media określiły, „na zlocie Putinternu”.Chodzi o szczyt jeszcze sprzed wojny, z końca stycznia 2022 roku w Madrycie. Był to zjazd zorganizowany przez hiszpańską populistyczną partię Vox, gdzie zebrano przedstawicieli większych i mniejszych skrajnie prawicowych partii Europy. W tym te jawnie prorosyjskie”. Putina tam nie było. Uczestnicy byli bardzo różni. No ale skoro nadarzyła się okazja, odpowiednią łatkę przypięto i Morawieckiemu.

 

Jednak jeszcze straszliwsze było to, że „PiS podpisało z Le Pen wspólną deklarację ideową, a ostatnio Mateusz Morawiecki odbył z nią miłe spotkanie przed szczytem w Brukseli”. Czyli, inaczej mówiąc, partia Kaczyńskiego wchodzi w konszachty z kobietą, która jest sojuszniczką Putina. Należy to rozumieć tak, że politycy centrowi mogą być w europejskich międzynarodówkach wraz z zachodnimi partiami, których dawni liderzy zostali potem zatrudnieni w kremlowskich firmach, ale z panią Le Pen współpracować nie wolno. Bo co? Bo ma niesłuszne poglądy, czy miała niedobrego tatusia?

 

W Polsce swoją porcję insynuacji na temat niewłaściwych związków biznesowych dostał również wydawca pism „Wprost" i „Do Rzeczy": pewien nadkreatywny autor napisał książkę, w której stwierdził, że właściciel tygodników w przeszłości „dostał” swoją spółkę dzięki postsowieckim powiązaniom od wschodnioukraińskiej korporacji Związek Przemysłowy Donbasu, która „była powiązana na wiele sposobów z rosyjskimi oligarchami Usmanowem i Jewtuszenkowem”.

 

Nawet nie analizując możliwych, objętych tajemnicą zobowiązań i uzgodnień – krótki research w internecie pokazuje, że było „odrobinę” inaczej: to spółka wydawcy kupiła nieaktywną ukraińską firmę, aby dostać się na polską giełdę, na której owa firma była notowana. No ale któż zabroni jakiemuś niefrasobliwemu publicyście mieć swoje zdanie na temat faktów? I kto zabroni wymieniać rosyjskie nazwiska, których już samo brzmienie jasno insynuuje, że ktoś był „ruską onucą”?

 

Kolejny przypadek: otóż pewna autorka opisuje z werwą internetowe forum dyskusyjne tak, aby czytelnicy uzyskali wrażenie, że to konspiracyjna organizacja antyaborcyjna – używa nawet nazwy „międzynarodowa sekta”.

 

Wśród wielu uczestników forum wymienia na jednym oddechu pewne rosyjskie nazwisko (człowieka podobno powiązanego z Kremlem) oraz nazwy kilku polskich konserwatywnych organizacji społecznych. Jaki wniosek wynika z tego, że wszyscy ci uczestnicy – wraz z wieloma innymi osobami – wpisywali się na tym samym forum? Otóż ponoć to dowód, że owa „sekta” „służy do wybielania działań rosyjskiego rządu i szerzenia rosyjskiego «punktu widzenia»”, a skoro tak, to – jak się insynuuje – uczestniczący w niej Polacy są na usługach Kremla.

 

Nawet jeśli nie ma ani śladu, że na forum tym padło choćby jedno dobre słowo na temat Moskwy ze strony polskich działaczy. Ważne, że ktoś w jednym tekście wymienia jakichś (nieznanych zresztą szerzej) Rosjan oraz nazwy polskich fundacji. Czytelnikowi pozostaje wrażenie, że ma do czynienia z tajemniczą siecią powiązań stworzoną przez Putina. Choć, jak zawsze, dowodów brak.

 

Kremlowskie pieniądze

 

I tu dochodzimy do kolejnego wątku, którym jest sugerowanie powiązań finansowych europejskiej prawicy z Moskwą. Otóż i tu często opisywany jest trudny do prześledzenia długi łańcuszek powiązań: jakiś człowiek o rosyjskim nazwisku zakłada jakąś fundację, ta finansuje jakieś hiszpańskie stowarzyszenie, zaś ono płaci za jakieś usługi polskiej fundacji. Nikt wprost nie utrzymuje, że to mocny dowód na związki Polaków z Kremlem (bo faktycznie dowodów brak), nawet się tego w ten sposób nie komentuje, ale wrażenie, że koneksje z Moskwą są na rzeczy, pozostaje.

 

Rzecz jasna najłatwiejsze jest do zaatakowania francuskie Zjednoczenie Narodowe, partia pani Le Pen. Bo to ugrupowanie , jeszcze jako Front Narodowy, rzeczywiście dostało kredyt z instytucji finansowej związanej z Rosją. Chodzi o First Czech Russian Bank z siedzibą w Moskwie, którego wschodnie koneksje nie ulegają wątpliwości. Tyle, że przy okazji podnoszenia tego tematu publicyści rzadko przywołują kontekst polityczny. Pożyczka z rosyjskiej instytucji (ponad 9 milionów euro) przeznaczona na koszty wyborów lokalnych, była w jakimś sensie wymuszona, bo podczas gdy inne francuskie partie brały kredyty z francuskich banków, Front Narodowy otrzymał odmowę na wszystkie swoje wnioski kredytowe (mimo iż jasne było, że po głosowaniu uzyska refinansowanie, więc ryzyko udzielenia takiej pożyczki było równe zeru). Podjął więc decyzję desperacką, mało chwalebną i piarowsko kompromitującą, aby pobrać kredyt z banku powiązanego z Moskwą (choć, przyznajmy, we Francji, tradycyjnie uwikłanej w sympatie do państwa rosyjskiego we wszystkich jego wcieleniach, znacznie mniej obciążającą, niż byłoby to w Polsce). Nikt nie czynił z tej transakcji tajemnicy, ale jej skutki były takie, że wrogowie pani Le Pen dostali do rąk mocne argumenty, aby pogrążać swoją przeciwniczkę.

 

Pewnie, aby tę sprawę wyjaśnić dogłębnie, należałoby się dowiedzieć, czy za decyzją o przyznaniu tej pożyczki stał Kreml, czy nakazał swoim ludziom w banku przychylność wobec Frontu. Tym się jednak nikt nie interesował, nikt nie pytał o to, jak to się stało, że rosyjska instytucja była skłonna pieniądze wyasygnować, ani o to, czemu wszystkie francuskie banki wcześniej tego odmówiły.

 

Dziś partia pani Le Pen nie dostałaby żadnego kredytu, bo po tamtych wyborach postanowiono, że francuskie ugrupowania mogą występować o pożyczki wyłącznie do instytucji z Europejskiego Obszaru Gospodarczego. A więc szanse wyborcze w końcu są równe: wszyscy mogą starać się o kredyt w tych samych bankach. Choć nie wszyscy go dostaną.

 

We Włoszech także próbowano prawicę powiązać z „kremlowskimi pieniędzmi”. Media insynuowały, że Kreml wspiera finansowo Ligę Północną. W odpowiedzi lider tego ugrupowania Matteo Salvini zażartował, że zdarza mu się wybierać z bankomatu ruble… Salvini bez grzechu nie jest, potrafił skompromitować się maszerując po Moskwie w koszulce z wizerunkiem Władimira Putina, ale jakichkolwiek wiarygodnych dowodów na finansowanie jego partii przez Putina nikt nie podał.

 

W Austrii tymczasem media przeprowadziły „śledztwo” i miały jakoby wykazać, jak Kreml po 2014 roku sterował tamtejszymi lokalnymi i europejskimi „skrajnie prawicowymi ugrupowaniami”, oferując im pieniądze za wnoszenie projektów i zamawiając artykuły prasowe. Drobny problem z wiarygodnością tych opowieści polegał na tym, że po ujawnieniu „kompromitujących faktów” i po zbadaniu owych oskarżeń przez Austriacki Trybunał Obrachunkowy, sprawa została umorzona.

 

Kiedy dwóch mówi to samo

 

Jeden z najbardziej zabawnych argumentów mających udowodnić związki europejskiej prawicy z Rosją to stwierdzenie, że ich idee i programy są zbieżne. Zacznijmy od oskarżeń pod adresem polskiej prawicy: „W wymiarze politycznym antyrosyjskie deklaracje PiS właściwie o niczym nie świadczą. Partia Kaczyńskiego od lat wpisuje się w scenariusze pisane przez rządzących na Kremlu. Liczne wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy m.in. na temat osób LGBT+, zagrożeń dla tradycji chrześcijańskiej czy widma zachodniego nihilizmu, są niemalże kalką poglądów głoszonych przez stronników Putina”.

 

No i proszę, wszystko się zgadza. W Polsce wciąż pojawią się teksty, w których jacyś publicyści twierdzą, iż skoro Władimir Putin i jego propaganda ostrzegają, że niebawem słowa „ojciec” i „matka” zostaną zastąpione przez „rodzic 1” i „rodzic 2”, a tej samej retoryki używają polscy konserwatyści, wśród nich działacze PiS, to może oznaczać, że – de facto – są na usługach Moskwy. Skoro Putin widzi niebezpieczeństwa w przyznawaniu przywilejów gejom i innym seksualnym dewiantom, a tak samo uważa polska prawica – to oznacza, że jest ona po stronie Rosji.

 

Oto cytat z antypisowskich mediów: Polityka PiS „idealnie wpisuje się w szeroko rozumiany interes Moskwy w Europie, ukierunkowany na jej dezintegrację i destrukcję. Rosyjski kulturoznawca i publicysta Aleksiej Czadajew przekonywał w 2016 roku podczas konferencji zorganizowanej przez Fundację Batorego, że «Rosja i Polska zachowują się jak bracia, którzy idą obok siebie ścieżką dokładnie w tym samym kierunku, spoglądają na siebie i udają, że się nie znają». Jego zdaniem program dobrej zmiany PiS to tak naprawdę program Jednej Rosji Putina. – Wielu polityków PiS mówi tak samo, jak partia Jedna Rosja o «ideologii gender» czy LGBT – zauważa dr Bartosz Rydliński, politolog UKSW i Centrum Daszyńskiego. – Kaczyński w równej mierze co Orbán, Salvini czy Putin, stoi na straży tradycyjnych wartości opartych na chrześcijaństwie”.

 

Publicysta pewnej polskiej popularnej stacji radiowej napisał wprost: „Partia Kaczyńskiego od lat wpisuje się w scenariusze pisane przez rządzących na Kremlu”. Jaki poważny argument przywołał? „Uderzającym podobieństwem narracji PiS i Kremla jest stosunek do kwestii kulturowych i obyczajowych”.

 

Nie wiadomo nawet, czy śmiać się, czy płakać nad tą parcianą retoryką. Jeśli Putin twierdzi, że w 2010 roku w Smoleńsku nie było zamachu, a tylko zwykła katastrofa, zaś Tusk mówi to samo, czy to oznacza, że obecny premier jest człowiekiem Kremla? Ok, być może nawet tak jest, ale na pewno to nie jest przesądzający argument. Po prostu ktoś, kto głosi takie same poglądy, jak ktoś inny, nie musi być jego sojusznikiem.

 

Podobne oskarżenia są kierowane zresztą pod adresem licznych środowisk w zachodniej Europie. Dogmatem jest, że głoszenie poglądów tradycyjnych, konserwatywnych, oznacza związki z Kremlem, który – ujawnijmy w końcu tę tajemnicę poliszynela – odchodząc od komunizmu szukał innego bożka i znalazł go na prawicy, choć trudno ocenić, na ile demonstracyjnie, a na ile szczerze.

 

Moskiewskie trolle pomogły wygrać

 

Argumentem nie do odrzucenia, a równocześnie nie do udowodnienia, jest stwierdzenie, że to Rosja sprokurowała wyborcze zwycięstwo jakiejś partii lub kandydata. W największym stopniu insynuacje te dotyczyły chyba Donalda Trumpa.

 

Czasem zresztą oskarżyciele przekraczali granice absurdu. Pojawiły się sugestie, że przed wyborami w roku 2016 Trump spotykał się kilkakrotnie z Władimirem Putinem – w domyśle: po to, aby zyskać wsparcie Rosji. Problem w tym, że nie ma na to cienia dowodu. Nie ma żadnych informacji, jakoby amerykański miliarder składał wizyty rosyjskiemu prezydentowi, ani, że spotkali się przy jakiejkolwiek innej okazji, a przecież po takich wydarzeniach pozostają liczne ślady. Co więcej, znając wybujały temperament Donalda Trumpa, były prezydent USA sam chętnie chwaliłby się takimi spotkaniami, a tymczasem zaprzeczał. „Informacja” o spotkaniach poszła jednak w świat i była bezmyślnie powielana przez media.

 

Kolejne sugestie: rosyjscy hakerzy zorganizowali włamanie do komputerów Demokratów i doprowadzili do ujawnienia treści e-maili ich polityków. Rzeczywiście – WikiLeaks opublikowało ponad 19 tys. e-maili, które pokazywały manipulacje w prawyborach Demokratów, czego skutkiem było osłabienie pozycji Hillary Clinton. Sama Clinton oświadczyła, że sugestie, iż to Rosja mogła stać za atakiem, wywołują jej zaniepokojenie. Barack Obama dorzucił, że jego zdaniem możliwe jest, iż Rosja próbowała aktywnie wpływać na wybory w USA. Możliwe? Oczywiście, że możliwe. Wiadomo, że Rosja i Chiny chętnie używają hakerów i trolli. Ale akurat w tym przypadku jakichkolwiek dowodów na istnienie „rosyjskiego śladu” brak. Nawet poszlak. Jest tylko sugestia, rozpowszechniana w mediach insynuacja.

 

Do kompromitowania prawicowych przeciwników chętnie używa się służb specjalnych. Po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa w roku 2016 FBI, kierowane jeszcze przez ekipę Demokratów, przeprowadziło śledztwo, którego celem było wykazanie powiązań nowego prezydenta z Rosją. Powstał raport, wedle którego rosyjskie służby wspierały Trumpa przez kilka wcześniejszych lat, pomagali mu w interesach i w działaniach politycznych. Ponoć Rosja uruchomiła farmy trolli, nakazano im m.in. przed prawyborami Demokratów osłabiać Hillary Clinton, zaś wspierać skrajnie lewicowego Berniego Sandersa.

 

Później powstał „raport Muellera”, prokuratora specjalnego powołanego do zbadania rosyjskich powiązań Trumpa. Robert Mueller to były dyrektor FBI. Efektem jego śledztwa był 400-stronicowy dokument oraz kilka oskarżeń podrzędnych działaczy o niebezpieczne związki z Moskwą. Tyle, że żadne z tych oskarżeń nie dotyczyło Donalda Trumpa. Komentarz ekspertów był charakterystyczny: brak oskarżenia oznacza brak wystarczających dowodów, nie oznacza natomiast niewinności Trumpa.

 

Dokumenty ze wspomnianego raportu FBI później zbadał wyznaczony do tego zadania w 2019 roku specjalny doradca prokuratora generalnego John Durham. Jego opinia okazała się miażdżąca dla działań Federalnego Biura Śledczego. Durham stwierdził, że dochodzenie wszczęto bez uzasadnienia, a następnie prowadzono nieprawidłowo. Służby opierały się niemal wyłącznie na informacjach dostarczanych przez przeciwników Trumpa, a kluczowa dla działań FBI okazała się przekazana im przez australijskiego dyplomatę w Londynie pogłoska, że jeden z doradców ówczesnego republikańskiego kandydata na prezydenta rzekomo miał wcześniej znać informacje, które rosyjskie trolle zamierzały opublikować, by skompromitować Hilary Clinton. 

 

Słowa i gesty

 

Jednak czasem, co tu kryć, politycy prawicy sami wkładają oręż w ręce swoich lewicowych oskarżycieli. Nie sposób zliczyć bzdurnych deklaracji Donalda Trumpa oraz aktywistów francuskich czy włoskich, na przykład.

 

Wspomnijmy tylko o jednej z najnowszych wypowiedzi, którą zinterpretowano, jako korzystną dla Putina: były prezydent USA stwierdził, że gdy ponownie zostanie prezydentem, nie będzie chronił przed rosyjską agresją krajów NATO, które nie wypełniają swych zobowiązań finansowych wobec Paktu Północnoatlantyckiego i „zachęcałby” Rosję, by z nimi „robiła cokolwiek jej się podoba”. Powiedział też, że jeśli wygra wybory, zakończy wojnę na Ukrainie w 24 godziny.

 

Nie są to zbyt mądre zapowiedzi, choć o to, czy są one prorosyjskie, czy wyłącznie nierozsądne i wynikające z bufonady Donalda Trumpa, można się spierać. Należy też zauważyć, że prorosyjskością tego polityka straszono nas już przed wyborami w 2016. Zresztą jak się wydaje i jemu samemu się wydawało, że wystarczy szczerze pogadać z Putinem, przekazać mu rozsądne argumenty, a można doprowadzić do resetu w stosunkach z Kremlem i zmienić jego politykę. Podobnie zresztą Amerykanin myślał o Kim Dzong Unie i Korei Północnej.

 

Tyle, że cztery lata prezydentury zweryfikowały ten pogląd. Trump zrozumiał, że w relacjach z (post?)komunistycznymi dyktatorami resetu być nie może, że nie skłoni ich do zmiany kursu. Republikański lider dość szybko przyjął więc stanowczą linię wobec Rosji, co wyraźnie było widać choćby podczas konfliktu w Syrii. Dlatego, kiedy dziś Trump daje do zrozumienia, że może po swoim zwycięstwie wycofać pomoc dla Ukrainy, to bezpiecznie można założyć, że tylko to mówi, ale niekoniecznie to zrobi.

 

Jeśli zaś chodzi o europejską prawicę, to łatwo zauważyć, że opinie jej polityków, które bywają przychylne wobec Putina, są zazwyczaj efektem ich eurosceptycyzmu. Im bardziej komuś nie podoba się sytuacja w Unii Europejskiej, tym chętniej poszukuje innego trwałego punktu odniesienia i często znajduje go (z odwzajemnioną sympatią) na Wschodzie.

 

Na przykład Giorgię Meloni, liderkę prawicowej partii Bracia Włosi, ostro krytykowano za to, że gratulowała Putinowi zwycięstwa w wyborach z 2018 roku, nazywając jego wygraną „prawdziwym wyrazem woli Rosjan”. Europejczyków straszono, że jeśli Meloni dojdzie do władzy, będzie dążyła do wycofania włoskiej pomocy dla Ukrainy i do wyprowadzenia Włoch z Unii Europejskiej. Ale gdy została ona premierem okazało się, że eksperci, którzy wieszczyli zmianę polityki Rzymu, głęboko się mylili. Meloni nie dość, że twardo trzyma stronę Wspólnoty Europejskiej, to zdecydowanie popiera Ukrainę w wojnie z Rosją. – Włochy mają wszystko do stracenia w świecie, w którym siła prawa zostanie zastąpiona przez prawo silniejszego – zadeklarowała.

 

Swoją, pewnie niewielką, ale rozdętą przez media liberalno-lewicowe wpadkę miał także i polski prezydent Andrzej Duda, gdy w jednym z wywiadów na pytanie o przyszłe losy Krymu stwierdził: – Nie wiem czy [Ukraina] odzyska Krym, ale wierzę, że odzyska Donieck i Ługańsk. Krym jest miejscem szczególnym, również ze względów historycznych. Ponieważ w istocie, jeśli popatrzymy historycznie, to przez więcej czasu był w gestii Rosji.

 

Komentatorzy byli oburzeni, i mieli wiele racji. Polityk może myśleć o kompromisach, szukać do nich dróg, negocjować, ale w pewnych sytuacjach – takich jak obecna na Ukrainie – niektórych rzeczy głośno mówić nie należy, zwłaszcza jeśli nie ma się poważnego wpływu na przebieg wojny. Ale czy to oznacza, że Duda jest „ruską onucą”? To jasne, że nie jest, ale raczej wciąż trochę mu brakuje do poziomu męża stanu. Tym niemniej reakcja na jego wypowiedź pokazuje, jak się buduje polityczne narracje, mające niszczyć prawicę.

 

Skompromitować politycznego przeciwnika

 

Jak widać, opór konserwatywnej prawicy wobec narzucanej wszystkim nam zmiany zasad i odwrócenia wartości, czyli wobec tego, co nazywane jest rewolucją obyczajową, wywołał wściekłość obecnego establishmentu na świecie. Skoro nie udało się wyznawców tradycyjnych wartości zakrzyczeć i zmusić ich do milczącej akceptacji dla zmian, to próbuje się konserwatystów zniszczyć, anihilować, unicestwić – wszelkimi metodami, na pomocą kłamstw, insynuacji i manipulacji, które mają ich skompromitować, odebrać im wiarygodność. I właśnie temu służy sugerowanie powiązań z Rosją.

 

***

Dominik Zdort jest dziennikarz i publicystą, senior research fellow w projekcie „Ordo Iuris Cywilizacja” Instytutu Ordo Iuris, pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Rzeczpospolitej” i „Newsweeku”, był współautorem audycji w RDC i radiowej „Dwójce”, a ostatnio szefem magazynu weekendowego „Rzeczpospolitej” Plus Minus oraz internetowego Tygodnika TVP.

 

Czytaj Więcej
Wolności obywatelskie

12.04.2024

Zaczyna się epoka genderowej cenzury w Polsce

Stało się. Rządowe Centrum Legislacji opublikowało oficjalny projekt ustawy cenzorskiej. 3 lata więzienia mają grozić za prawdę niewygodną dla ideologów gender i aktywistów LGBT. Od kilku miesięcy szykowaliśmy się na ten dzień. Teraz musimy stanąć na wysokości zadania, by nie dopuścić do ustawowego zakneblowania organizacji społecznych, księży, dziennikarzy, polityków i… wszystkich zwykłych ludzi głoszących normalne poglądy.

3 lata więzienia za prawdę? Znamy projekt ustawy o „mowie nienawiści”

W Wielką Środę, 27 marca – gdy większość Polaków była zajęta przygotowaniami do świąt Wielkiej Nocy – na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji ogłoszono projekt nowelizacji Kodeksu karnego, zakładający karę 3 lat pozbawienia wolności za „nawoływanie do nienawiści” ze względu na „orientację seksualną lub tożsamość płciową”. Taką samą karę może otrzymać osoba, która „znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu jej (…) orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej”.

W świetle projektu ustawy ministra sprawiedliwości Adama Bodnara, do więzienia możemy trafić nawet za stwierdzenie tak oczywistych faktów jak:

- „Są dwie płcie.”

- „Płeć jest faktem biologicznym, a nie kwestią wyboru.”

- „Płeć jest zapisana w genach i nie da się jej zmienić.”

- „Transseksualizm to zaburzenie tożsamości płciowej.”

- „Obcinanie piersi i genitaliów nastolatkom to bezpowrotne okaleczanie ich ciała.”

- „Akty homoseksualne są grzeszne.”

- „Mężczyźni identyfikujący się jako kobiety nie powinni startować w kobiecych zawodach sportowych.”

Powyższe wypowiedzi mogą być wkrótce uznane za nawoływanie do nienawiści lub znieważanie zadeklarowanych homoseksualistów czy wszystkich identyfikujących się jako osoby „transpłciowe” „niebinarne” itp.

Ponure sugestie powszechnego terroru cenzury można już usłyszeć z ust członków koalicji rządowej.

Każdy kto powie jak prezydent Duda, że LGBT to nie ludzie, a ideologia, będzie musiał odpowiedzieć  wołała niedawno z mównicy sejmowej Anna Maria Żukowska, a minister edukacji Barbara Nowacka mówiła, że „nienawiść”, z którą rząd będzie walczył szerzona jest między innymi z kościelnych ambon.

Staniemy w obronie wolności słowa

My będziemy walczyć o wolność słowa do ostatniego tchu. Dlatego – pomimo tego, że konsultacje społeczne wspomnianego projektu zaczęły się na dzień przed rozpoczęciem Triduum Paschalnego – nasi prawnicy przygotowali w ekspresowym tempie krytyczną analizę prawną projektu, którą złożyliśmy w ramach konsultacji.

Oczywiście liczymy się z tym, że rząd pomimo tego przyjmie projekt, który trafi do Sejmu prawdopodobnie jeszcze w tym miesiącu. Wtedy przeprowadzimy szeroką kampanię nacisku na posłów i senatorów. W dalszej kolejności przyjdzie czas na zbudowanie społecznej presji, by ośmielić Prezydenta Andrzeja Dudę do zawetowania ustawy.

Nasi przyjaciele z Centrum Życia i Rodziny już uruchomili stosowną internetową petycję „Stop dyktaturze mniejszości”. Wspólnie docieramy do prawie miliona Polaków, więc wierzę, że Prezydent usłyszy nasz głos.

Nasze sukcesy dają nadzieję…

W ostatnich latach prawnicy Ordo Iuris wielokrotnie dowiedli swojej skuteczności w obronie wolności słowa.

Wystarczy tu wspomnieć chociażby o ponad 130 korzystnych wyrokach sądów (łącznie z wyrokami Sądu Najwyższego), w których sądy potwierdzały, że obrońcy życia mają prawo do pokazywania na ulicach polskich miast, czym jest aborcja, czy sprawie Pana Janusza Komendy z IKEI, który został zwolniony z pracy za swój sprzeciw – oparty na własnych przekonaniach religijnych i cytatach z Pisma św. – wobec narzucania pracownikom udziału w propagowaniu genderowej ideologii.

Ale podobne sprawy wciąż powracają. Pod koniec ubiegłego roku o pomoc do prawników Ordo Iuris zwrócił się Pan Adam, który został zwolniony z pracy za to, że – w odpowiedzi na zaproszenie pracowników na Paradę Równości – w kulturalny sposób poinformował kierownictwo, że pracodawca nie jest partią polityczną a poglądy pracowników powinny być ich indywidualną, prywatną sprawą. Zrobił to po latach ignorowania nachalnej propagandy ruchu LGBT w firmie.

W wypowiedzeniu umowy o pracę stwierdzono wprost, że wypowiedź Pana Adama na temat ruchu LGBT „mogła mieć negatywny wpływ na samopoczucie pracowników LGBTQ”, a jego „światopogląd leży w całkowitej sprzeczności z wartościami, jakimi kieruje się Spółka w prowadzeniu biznesu, a także wpływa niekorzystnie na atmosferę w miejscu pracy”. Do warszawskiego sądu pracy trafił przygotowany przez naszych prawników pozew, w którym domagamy się przywrócenia Pana Adama do pracy.

W marcu dotarła do nas natomiast dobra nowina o umorzeniu postępowania dyscyplinarnego przeciwko nauczycielce z Torunia, która skrytykowała w internecie organizacje obchodów Halloween w szkole. W swoim komentarzu kobieta napisała, że „zabawa” z udziałem makabrycznie ucharakteryzowanych uczniów i nauczycieli to, jej zdaniem, „promocja brzydoty i zgnilizny”. Wpis nie spodobał się jednej z dyskutujących z nią kobiet, która sprawdziła, kim z zawodu jest jej rozmówczyni, a po ustaleniu, że wykonuje zawód nauczyciela, złożyła na nią zawiadomienie o popełnieniu wykroczenia dyscyplinarnego do kuratorium oświaty. Kobieta, wobec której wszczęto postępowanie wyjaśniające, zwróciła się o pomoc do Centrum Interwencji Procesowej Instytutu Ordo Iuris. Dzięki naszej pomocy – postępowanie zostało umorzone.

… a cenzura jest wciąż wyjątkiem

Czy to oznacza, że Polska jest wolna od ideologicznej cenzury? Z pewnością nie!

Wiele osób doświadcza cenzury w portalach jak Facebook czy YouTube. Także niektórzy sędziowie próbują, na własną rękę, wyręczać Sejm i samodzielnie wprowadzać w życie zakaz „mowy nienawiści”. To właśnie stało się niedawno w sprawie kampanii „Stop pedofilii”.

Kampania została zorganizowana w odpowiedzi na coraz agresywniejszy lobbing aktywistów LGBT, którzy konsekwentnie wzywają do wdrażania do polskich szkół „edukacji seksualnej” zgodnej ze standardami Światowej Organizacji Zdrowia. Powołując się na WHO, aktywiści LGBT próbują stworzyć wrażenie tego, że postulowana przez nich wizja edukacji seksualnej to edukacja rzeczowa, merytoryczna i właściwa dla naszych dzieci. Jednocześnie lobbyści LGBT, powołujący się na standardy WHO, alergicznie reagują na… ich cytowanie.

Nasi przyjaciele z Fundacji Pro-Prawo do życia przeprowadzili kampanię, w ramach której upowszechniali wiedzę, jaką patologią jest edukacja seksualna postulowana przez genderowych aktywistów i lewicowych polityków. Kampania wzbudziła w lobbystach LGBT wściekłość.

Gdańskie sądy wymierzyły za prowadzenie kampanii karę roku ograniczenia wolności i obowiązek zapłaty nawiązki w wysokości 15 tys. zł. W marcu podobny wyrok zapadł w Szczecinie, gdzie skazany został wolontariusz Fundacji Pro-Prawo do życia. Oba te rozstrzygnięcia są de facto realizacją koncepcji „mowy nienawiści”, która (na razie…) wciąż przecież nie istnieje w polskim systemie prawnym.

W związku z tym, że w takich sprawach nie przysługuje nam prawo wywiedzenia kasacji do Sądu Najwyższego – będziemy wnioskować o złożenie kasacji przez Rzecznika Praw Obywatelskich.

Na razie o tych dwóch wyrokach mówimy jednak jako o bulwersujących, cenzorskich wyjątkach. Przyjęcie rządowego projektu uczyni z tego wyjątku zasadę, a karę za prawdę będzie można ponieść za zdecydowanie mniej „kontrowersyjne” stwierdzenia.

Rząd zapowiada łamanie sumień lekarzy

Przed nami także wielka walka o wolność sumienia. Donald Tusk zapowiedział ostatnio, że zamierza… karać lekarzy, odmawiających wykonywania aborcji ze względu na swoje przekonania!

Zapowiedzi premiera przełożyły się już na konkretne projekty. Minister zdrowia przekazała do konsultacji społecznych projekt rozporządzenia, na podstawie którego każda placówka zdrowotna realizująca umowę z NFZ na udzielanie świadczeń hospitalizacji w zakresie ginekologii i położnictwa byłaby zobligowana do dokonywania aborcji.

Tymczasem „wolność sumienia” jest jednym z najważniejszych praw człowieka, zapisanych wprost w polskiej Konstytucji.

Nasi eksperci przygotowali już szereg komentarzy i opinii prawnych, w którym dowodzimy całkowitej bezprawności zapowiedzi Donalda Tuska. Jego plany uderzają w powszechne, europejskie gwarancje praw obywatelskich. Pracownicy służby zdrowia, którzy będą prześladowani przez władze za korzystanie z gwarantowanej konstytucyjnie wolności sumienia – będą mogli liczyć na naszą pomoc. Nikogo nie można zmusić do zabijania nienarodzonych dzieci. Nikogo nie można zmusić do kastrowania nastolatków w ramach „zmiany płci”. Nikogo wreszcie nie można zmuszać do poddawania eutanazji ludzi chorych, starszych lub po prostu… w depresji. O to toczy się walka, gdy mówimy o wolności sumienia.

Wspólnie obronimy wolność słowa

Musimy być gotowi na ogrom pracy. Musimy dotrzeć z naszymi analizami do polityków, dziennikarzy i do tych wszystkich Polaków, dla których wolność słowa ma wielkie znaczenie. Nie chcemy powrotu czasów, gdy prawdę mówi się jedynie w zaciszu swego domu, unikając uszu dzieci, które mogą nieświadomie zdradzić „mowę nienawiści” rodziców w przedszkolu lub szkole.

Włączamy się w prace sejmowych komisji, przeprowadzimy spotkania szkoleniowe dla dziennikarzy i działaczy społecznych. Wyprodukujemy infografiki i przeprowadzimy kampanię o zagrożeniu cenzurą w mediach społecznościowych. Jednocześnie do druku oddaliśmy już popularnonaukową książkę o „mowie nienawiści”, w której można przeczytać także o tym, że ten cenzorski pomysł pierwsi zaproponowali w ONZ… delegaci ZSRR.

Dołożymy wszelkich starań, by wykorzystać wszystkie prawne możliwości na zatrzymanie rządowej cenzury. Jeśli teraz pozostaniemy bierni – stracimy wolność słowa na lata i każdy z nas będzie mógł trafić do więzienia lub płacić olbrzymie kary za mówienie prawdy.

 

Adw. Jerzy Kwaśniewski – prezes Ordo Iuris

 

Czytaj Więcej
Wolność Sumienia

10.04.2024

Prawo farmaceutów do sprzeciwu sumienia, czyli lewica kontra Konstytucja

W ostatnim czasie coraz więcej mówi się o prawie farmaceuty do sprzeciwu sumienia. Problem staje się palący zwłaszcza w kontekście usilnych prób zmiany prawa dot. tabletki „dzień po" oraz licznych wypowiedzi polityków koalicji rządzącej, którzy próbują kwestionować nie tylko prawo farmaceutów do sprzeciwu sumienia, ale również podważają wolność sumienia lekarzy, pielęgniarek czy położnych.

Możliwość korzystania z tej wolności potwierdza jednak orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego. Mimo to, lewicowe media głównego nurtu próbują przekonywać, że takiego prawa nie mają farmaceuci.

Sumienie farmaceuty

Sami farmaceuci chcieliby wiedzieć, czy mogą powoływać się na sprzeciw sumienia i odmówić wydania produktów kwestionowanych na płaszczyźnie moralnej. Z inicjatywą przeprowadzenia szkolenia w tej sprawie wystąpili farmaceuci z Podkarpackiej Okręgowej Izby Aptekarskiej. Samo szkolenie – po publikacji kilku krytycznych artykułów w liberalnych mediach – zostało ostatecznie przeniesione i ma przybrać postać debaty uwzględniającej perspektywę wolności sumienia farmaceuty oraz perspektywę praw pacjenta. Wiodące lewicowe portale usiłowały przekonywać, że „prawo nie przewiduje klauzuli sumienia dla farmaceutów" (Gazeta.pl) albo że klauzula sumienia „nie istnieje w obowiązującym prawie" (Onet.pl).

Na początek warto skupić się na tym właśnie podstawowym zagadnieniu. Czy farmaceuta może odmówić sprzedaży określonego produktu kwestionowanego moralnie? Zdecydowanie tak, ponieważ w świetle orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego prawo takie wynika bezpośrednio z art. 53 ust. 1 Konstytucji RP. Przepis ten stanowi, że „każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii". Przepis bardzo prosty, wręcz lakoniczny. Jak bowiem należy rozumieć sformułowanie „wolność sumienia"? Co mieści się w tym pojęciu?

Oczywiście można byłoby się na ten temat spierać, odwołując się do rozmaitych tradycji intelektualnych i dokonując analizy pojęć wolności oraz sumienia w różnych kontekstach. Jeżeli jednak chcemy sięgnąć do wykładni pojęcia wolności sumienia, która cieszy się odpowiednim instytucjonalnym autorytetem, to ograniczmy naszą analizę do rozumienia wolności sumienia w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego. Jest to zupełnie wystarczające, by odpowiedzieć na tytułowe pytanie – czy farmaceucie przysługuje prawo do sprzeciwu sumienia?

Wolność sumienia a prawo do sprzeciwu sumienia

Odpowiedź jest niezwykle prosta i brzmi – tak, farmaceucie przysługuje prawo do sprzeciwu sumienia, a zatem prawo do odmowy takiego działania, które w świetle dokonanego osądu moralnego kwalifikuje się jako niegodziwe. Wynika to z wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 7 października 2015 r. (sygn. akt K 12/14), w którym wskazano: „wolność sumienia musi bowiem przejawiać się także w możliwości odmowy wykonania obowiązku nałożonego zgodnie z prawem z powołaniem się na przekonania naukowe, religijne lub moralne. Pogląd, że prawo do sprzeciwu sumienia znajduje podstawę w wyrażonej w art. 53 ust. 1 Konstytucji wolności sumienia i religii, podzielany jest niemal powszechnie w doktrynie (...). Prawo jednostki do odwołania się do «klauzuli sumienia» stoi zatem na straży nie tylko wolności sumienia, ale także godności osoby ludzkiej, która jest prawem przyrodzonym i niezbywalnym".

Trybunał odniósł się także do poglądu, jakoby prawo do sprzeciwu sumienia przysługiwało jedynie lekarzom, jako rodzaj ich szczególnego przywileju: „W doktrynie prezentowany jest jednak także – leżący u podstaw stanowiska Prokuratora Generalnego i Ministra Zdrowia w rozpatrywanej sprawie – pogląd, zgodnie z którym możliwość powołania się na klauzulę sumienia stanowi sytuację wyjątkową, a kwestionowany art. 39 zdanie pierwsze u.z.l. ustanawia jedynie «przywilej» lekarzy".

Trybunał zakwestionował to stanowisko. Warto zacytować dłuższy fragment z uzasadnienia wyroku z 2015 r.: „W ocenie Trybunału, pogląd ten pozostaje w oczywistej sprzeczności z przedstawionymi wyżej standardami ukształtowanymi na podstawie aktów prawa międzynarodowego, a także z rangą, jaką powszechnie przyznaje się wolności wynikającej z art. 53 ust. 1 Konstytucji. W ich świetle prawo do sprzeciwu sumienia powinno być uznane za prawo pierwotne względem jego ograniczeń. Taka też wykładnia prezentowana była w dotychczasowym orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego, który przyjął istnienie w polskim systemie prawnym konstrukcji klauzuli sumienia – w odniesieniu do lekarzy zobowiązanych do wydania orzeczenia o dopuszczalności przerwania ciąży oraz wykonania zabiegu przerwania ciąży – jeszcze przed jej oficjalnym skodyfikowaniem w przepisach rangi ustawowej(...). W świetle uzasadnienia tego orzeczenia nie ulega wątpliwości, że art. 39 u.z.l. nie kreuje przywileju dla lekarza, gdyż wolność sumienia każdego człowieka jest kategorią pierwotną i niezbywalną, którą prawo konstytucyjne oraz regulacje międzynarodowe jedynie poręczają. Wolność sumienia – w tym ten jej element, którym jest sprzeciw sumienia – musi być więc respektowana niezależnie od tego, czy istnieją przepisy ustawowe ją potwierdzające".

Jak chronić nasze prawa?

Powtórzmy dobitnie: „Wolność sumienia – w tym ten jej element, którym jest sprzeciw sumienia – musi być więc respektowana niezależnie od tego, czy istnieją przepisy ustawowe ją potwierdzające". Brak stosownego przepisu w Prawie farmaceutycznym, ustawie o zawodzie farmaceuty czy ustawie o izbach aptekarskich, nie jest żadnym argumentem na potwierdzenie tezy, że farmaceuta nie ma prawa do skorzystania ze sprzeciwu sumienia. Co prawda w przypadku farmaceuty nie ma uregulowanej prawem klauzuli sumienia, czyli przepisu ustawowego, który regulowałby sposób korzystania z prawa do sprzeciwu sumienia. Samo prawo do sprzeciwu sumienia farmaceuta natomiast ma i podlega ono bezpośredniej ochronie konstytucyjnej. W przypadku jego naruszenia, po wyczerpaniu innych środków ochrony prawnej (np. w razie postępowania dyscyplinarnego skierowanego przeciwko farmaceucie, który odmawia, przykładowo, wydania środków antykoncepcyjnych) możliwe będzie wnoszenie skargi konstytucyjnej do Trybunału. Jak stanowi art. 79 ust. 1 Konstytucji RP: „Każdy, czyje konstytucyjne wolności lub prawa zostały naruszone, ma prawo, na zasadach określonych w ustawie, wnieść skargę do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności z Konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego, na podstawie którego sąd lub organ administracji publicznej orzekł ostatecznie o jego wolnościach lub prawach albo o jego obowiązkach określonych w Konstytucji".

Warto przypomnieć, że wszystkie orzeczenia Trybunału mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne. W kontekście toczącego się sporu wokół Trybunału i prób podważania jego rozstrzygnięć przez przedstawicieli koalicji rządzącej, należy podkreślić, że wyrok z 7 października 2015 r. wydany był przez Trybunał pod przewodnictwem prof. Rzeplińskiego (przypomnijmy, że zwycięskie dla Zjednoczonej Prawicy wybory miały miejsce 25 października 2015 r., a zatem blisko dwa tygodnie po wydaniu cytowanego wyroku). Z pewnością przejdzie on do historii jako jedno z najważniejszych dla wolności i praw człowieka rozstrzygnięć polskiego sądu konstytucyjnego.

Konkludując, należy stwierdzić, że każdemu farmaceucie przysługuje prawo do sprzeciwu sumienia. Aptekarz może zatem odmówić wydania produktów, jeżeli byłoby to sprzeczne z osądem moralnym dokonanym w jego sumieniu. Ma do tego prawo chronione bezpośrednio przez art. 53 ust. 1 Konstytucji RP. Dodajmy, że farmaceuta nie ma obowiązku odesłania pacjenta do innej apteki, która wyda mu kwestionowane moralnie produkty. Obowiązek tego rodzaju – istniejący uprzednio w odniesieniu do lekarzy – Trybunał uznał za sprzeczny z Konstytucją.

Trzeba jednocześnie pamiętać, że prawo farmaceuty (oraz każdego innego człowieka) do korzystania ze sprzeciwu sumienia nie jest nieograniczone. W odniesieniu do sytuacji prawnej lekarzy Trybunał wskazał, że „sytuacje zagrożenia życia lub poważnego zagrożenia zdrowia mogą być bowiem traktowane jako wypadki, w których jedno dobro (swoboda sumienia lekarza) zostaje ograniczone przez dobra innych pomiotów (życie i zdrowie pacjentów)". Przekładając to na sytuację farmaceutów należy podkreślić, że aptekarz nie może odmówić wydania produktu, gdyby miało to skutkować zagrożeniem życia lub poważnego zagrożenia zdrowia pacjenta.

Kończąc te rozważania, chciałbym także podkreślić, że z takich samych praw jak farmaceuci korzystają również technicy farmaceutyczni. Pracodawcy ograniczający prawo techników farmaceutycznych do korzystania ze sprzeciwu sumienia dopuszczają się naruszenia dóbr osobistych pracownika i narażają się na proces cywilny. Trzeba bowiem przypomnieć, że do dóbr osobistych Kodeks cywilny zalicza m.in. „swobodę sumienia".

Obecnie jesteśmy świadkami bezprecedensowych działań przedstawicieli rządzącej koalicji, którzy próbują na rozmaite sposoby podważać wolność sumienia. Kwestionowane jest prawo przedstawicieli zawodów medycznych do korzystania ze sprzeciwu sumienia. Dotyczy to nie tylko farmaceutów – w podobnej sytuacji znajdują się lekarze oraz położne. Należy zaapelować zwłaszcza do samorządów zawodowych, by miały one odwagę zawalczyć o podstawowe prawa przysługujące osobom, które zawody medyczne wykonują.

 

Dr Bartosz Zalewski - współpracownik Centrum Badań i Analiz Ordo Iuris

 

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu dorzeczy.pl.

Czytaj Więcej

10.04.2024

Przesłanka zdrowia psychicznego furtką do aborcji na życzenie. Cykl „Aborcja – droga do narodowego horroru”

· „Konserwatywny” projekt ustawy przeciwko życiu nienarodzonych zaproponowany przez koalicję PSL i Polski 2050 zawiera szczególnie niebezpieczny zapis o przesłance do aborcji ze zdrowia psychicznego.

· W krajach, w których istnieje psychospołeczna przesłanka do aborcji jest ona głównym uzasadnieniem większości przypadków zabójstwa prenatalnego.

· Aborcyjna przesłanka ze zdrowia psychicznego jest próbą obejścia konstytucyjnego prawa do życia nienarodzonych. W ostatnich latach proponowali ją w mniej lub bardziej formalny sposób nie tylko Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak Kamysz, ale także Jarosław Kaczyński, Adam Niedzielski oraz Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek.

· W Hiszpanii, gdzie ograniczono prawnie przesłankę aborcyjną ze zdrowia psychicznego, a rozszerzono zakres aborcji na życzenie, dane pokazały, że “zdrowie psychiczne” kamuflowało rzeczywiste intencje kobiet, które po prostu “nie chcą być matkami”.

· W Wielkiej Brytanii dzięki aborcyjnej przesłance ze zdrowia psychicznego zabija się rocznie około 200 tys. dzieci, a aborcja do 24. tygodnia prenatalnej fazy życia dzieci jest traktowana jako “antykoncepcja awaryjna”.

· Parlament francuski w roku 2021 nie zgodził się na wprowadzenie aborcyjnej przesłanki ze zdrowia psychicznego uznając, że jest to zakamuflowana forma aborcji na życzenie bez żadnych ograniczeń (do samego porodu).  

 

Autor: Tomasz Rowiński 

 

Powrót do stanu sprzed wyroku tylko tymczasowy?

Szymon Hołownia deklaruje, że w kwestii regulacji dotyczących prawa do życia osób w prenatalnej fazie życia popiera – z pewnymi zmianami – powrót do stanu sprzed wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku. Polityk ten ustawił się w ten sposób w pozycji tzw. umiarkowanego konserwatysty. Oczywiście można takie stanowisko uznać za “konserwatyzm” tylko wtedy, gdy zabójstwo prenatalne traktuje się jako rodzaj, owszem regulowanej, ale normy. W projekcie zaproponowanym przez Polskę 2050 i PSL – rzeczywiście, to prawda – nie ma aborcji na życzenie, co wydaje się być znaczącą różnicą, np. w porównaniu z projektami Lewicy. Podobne stanowisko zajmuje aktualnie były premier z Prawa i Sprawiedliwości Mateusz Morawiecki, który wprost zadeklarował, że popiera pomysł Trzeciej Drogi, by powrócić do tzw. kompromisu aborcyjnego. Można powiedzieć, że stanowisko “zabijać dzieci, ale nie za bardzo” stało się dominującym przekazem polityków aspirujących do bycia liderami politycznego centrum.

Jednak projekt ustawy, jaki przedstawiły partie Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka Kamysza zawiera element – poza tym, że tak jak inne projekty liberalno-lewicowe pozostaje on niezgodny z Konstytucją – który jest tylko słabo zakamuflowaną furtką do praktycznie nieograniczonej aborcji na życzenie w przyszłości. “Projekt przewiduje, że minister zdrowia w drodze rozporządzenia określi szczegółowy tryb stwierdzania okoliczności dotyczących między innymi zagrożenia zdrowia lub życia kobiety, w tym ‘w szczególności zdrowia psychicznego’. Wymienienie zdrowia psychicznego wprost jest pewnym novum, które zapewne ma zmierzać do poszerzenia stanów faktycznych, w których dokonywana byłaby aborcja, lecz pod względem prawnym tak skonstruowany przepis nic nie zmienia. Aborcja z tzw. przesłanki psychicznej jest i pozostanie po ewentualnym uchwaleniu projektu niezgodna z prawem obowiązującym w Polsce” – pisali niedawno Łukasz Bernaciński i Magdalena Lis w swoim artykule “Wszystko albo nic. Głosowanie na śmierć i życie nad projektami ustaw proaborcyjnych” opublikowanym na stronie Instytutu Ordo Iuris.

Jest znamienne, że we Francji, gdzie mamy do czynienia z wysoką dostępnością aborcji i gdzie wykonuje się ich około 200 tysięcy rocznie przesłanka ze względu na “trudności psychospołeczne” nie znalazła wystarczającego poparcia w parlamencie, gdy w 2021 roku debatowano tam na temat tzw. „ustawy bioetycznej”. Uznano, że tego rodzaju propozycje są zakamuflowaną opcją na rzecz nieograniczonej aborcji na życzenie. Pomimo wpisania “prawa do aborcji” do konstytucji, takich rozstrzygnięć francuska klasa polityczna akurat nie chce. Tymczasem w Polsce przesłanka ze zdrowia psychicznego od kilku lat zaczyna być – w narracjach polityków, ale także Rzecznika Praw Obywatelskich – coraz jawniej głoszoną propozycją bypassu, dzięki któremu można ominąć prawo do życia, jakie przysługuje każdemu z nas – także chorym dzieciom w prenatalnej fazie życia. Tego rodzaju eugeniczną przesłankę z ustawy o ochronie życia wycofał w 2020 roku Trybunał Konstytucyjny.

„Gdy ciąża obarczona jest wadami letalnymi, zmuszanie kobiet do jej donoszenia może powodować zagrożenie dla ich życia, zdrowia i godności […]. W takim przypadku aborcja nie ma w żadnym razie charakteru ‘eugenicznego’, ale pozwala na wyeliminowanie sytuacji, którą można określić jako nieludzkie traktowanie kobiety” – pisał do marszałek Sejmu Elżbiety Witek w grudniu 2021 roku Rzecznik Praw Obywatela Marcin Wiącek. Ten sam rodzaj myślenia zaprezentował także minister zdrowia w rządzie PiS Andrzej Niedzielski, gdy zapowiadał powstanie zespołu do spraw opracowania wytycznych dla podmiotów leczniczych w zakresie procedur związanych z zakończeniem ciąży. „Prawo do aborcji działa zarówno w przypadku zagrożenia życia, jak i zdrowia, a oba te warunki traktowane są rozłącznie. Oznacza to, że ciążę można przerwać w przypadku, gdy zachodzi nawet jedna z tych przesłanek […]. To nie są tylko przesłanki związane ze zdrowiem fizycznym, ale także psychicznym” – mówił były już minister centroprawicowego rządu.

Bez wątpienia nie mamy tu do czynienia z przypadkowymi wypowiedziami. Podobną opinię wygłosił w maju 2021 roku w wywiadzie dla “Wprost” prezes PiS Jarosław Kaczyński: „Wśród możliwości dopuszczania aborcji jest furtka w postaci zdrowia psychicznego. Dla jednych jest to być może nie do przyjęcia, ale można z tego skorzystać”. Wobec powyższego nie dziwi, że posłowie lewicy określają Szymona Hołownię mianem konserwatysty – słowo to występuje w ich ustach w roli inwektywy – skoro głosi poglądy zbieżne z prezesem PiS. Jednak trzeba jednoznacznie powiedzieć, że stanowisko prezentowane przez polityków centrum i centroprawicy jest niczym innym jak próbą milczącego obejścia wyroków Trybunału Konstytucyjnego, który kwestie zagrożenia dla życia i zdrowia matki interpretował „wąsko”. “Wąska” interpretacja ma cel i sens podstawowy: ogranicza wpływ subiektywnych czynników na decyzję o życiu lub śmierci dziecka. Wynika ona także z określonego uhierarchizowania dóbr prawnych.

Aborcja nie jest terapią

Warto przy tej okazji zacytować trzy fragmenty z analizy Katarzyny Gęsiak i Marii Robenek zatytułowanej “Zagrożenie zdrowia psychicznego kobiety ciężarnej jako jako przesłanka legalizująca aborcję”.

Po pierwsze: „Z orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego wynika, że każdy wypadek ograniczenia prawnej ochrony życia ludzkiego – w stosunku do standardów ogólnych – musi być traktowany jako środek o charakterze ostatecznym.”

Po drugie: „Już w roku 1997 Trybunał Konstytucyjny przesądził również, że „zdecydowanie nieakceptowane w demokratycznym państwie prawnym, (…) byłoby ograniczenie prawnej ochrony życia człowieka w celu ochrony dóbr lokujących się niżej w hierarchii konstytucyjnej, np. własności i innych praw majątkowych, moralności publicznej, ochrony środowiska czy nawet zdrowia innych ludzi”.” Zasadę tę Trybunał Konstytucyjny potwierdził w orzeczeniu z 30 września 2008 (K 44/07), wynika z niego, że “inne niż życie wartości konstytucyjne wymienione w art. 31 ust. 3 Konstytucji nie mogą być wykorzystywane do uzasadnienia ustawowego ograniczenia prawa do życia” (Gęsiak, Robenek, s. 10).

Po trzecie: „Kodeks Etyki Lekarskiej w art. 39 wyraźnie stanowi, że „[p]odejmując działania lekarskie u kobiety w ciąży lekarz równocześnie odpowiada za zdrowie i życie jej dziecka. Dlatego obowiązkiem lekarza są starania o zachowanie zdrowia i życia dziecka również przed jego urodzeniem.” Wyklucza to założenie a priori, że przerwanie ciąży może być kiedykolwiek traktowane jako „środek terapeutyczny”.”

Lekceważenie powyższych zasad może „doprowadzić de facto do sytuacji, gdzie każdą ciążę będzie można przerwać „na życzenie”, jeśli przekona się lekarzy, że jest ona dla kobiety źródłem psychicznego cierpienia, z którym ta sobie nie radzi” – jak trafnie pisała Agnieszka Golańska-Bault w tekście „Zakamuflowana legalizacja aborcji na życzenie”.

Przykład innych państw

Najbardziej przekonujące w sprawie tego jak działa aborcyjna przesłanka ze zdrowia psychicznego są przykłady wzięte z życia. W Hiszpanii do 2010 roku funkcjonowała ustawa, która pozwalała na aborcję do 12. tygodnia życia dziecka w przypadku czynu zabronionego, do 22 tygodnia życia dziecka w przypadku poważnych wad płodu, a także bez ograniczeń czasowych w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia matki. Ta ostatnia przesłanka dotyczyła także zdrowia psychicznego. W efekcie na 100 tys. aborcji rocznie, które wykonywano w Hiszpanii, 95 proc. było uzasadnionych przesłanką ze zdrowia psychicznego. W tych czasach kraj ten stał się celem tzw. turystyki aborcyjnej. Co ciekawe, gdy w 2010 roku skrajnie lewicowy premier Jose Zapatero podjął się nowelizacji ustawy decydującej o losie setek tysięcy dzieci, wprowadził on aborcję na życzenie do 14. tygodnia ciąży, ale ograniczył możliwość zabijania dzieci ze względów psychologicznych do 22 tygodnia. Oczywiście to przerażająco późna faza ciąży dla jakiejkolwiek terminacji, jednak zmiana ustawy ujawniła rzeczywiste motywacje stojące za tysiącami aborcji. W 2022 roku przeprowadzono w Hiszpanii około 90 tys. aborcji, z czego 90 proc. było motywowane po prostu niechęcią do bycia matką. Tym w rzeczywistości była aborcyjna przesłanka ze zdrowia psychicznego.

W Wielkiej Brytanii aborcja została wprowadzona w roku 1967, choć nie jako prawo, ale na zasadzie pewnego rodzaju wyjątku. Dopuszczono wtedy zabijanie dzieci aż do 28. tygodnia ich prenatalnego życia po konsultacji z dwoma lekarzami. Termin legalności zabijania dzieci został cofnięty do 24. tygodnia w roku 1990 i taki pozostaje do dziś. Rządy Partii Konserwatywnej w XXI wieku starały się bezskutecznie wprowadzić aborcję na życzenie na wczesnym etapie ciąży, poprzez usunięcie obowiązkowych, choć w znacznej mierze fikcyjnych konsultacji z dwoma lekarzami. Równocześnie David Cameron zabiegał o ograniczenie terminu dopuszczalności przerwania ciąży do 20. lub 21. tygodnia prenatalnego życia dziecka. Nie to jednak jest tu istotne, choć warto pamiętać jakiego rodzaju degeneracji ulegli brytyjscy konserwatyści. W Wielkiej Brytanii corocznie “w drodze wyjątku” uśmierca się około 200 tys. dzieci, z czego – jak pisała cytowana już Agnieszka Golańska-Bault – 98 proc. jest uzasadnionych względami psychicznymi. Jednak względy psychiczne to furtka nie tylko do śmierci nie przeliczonej liczby ludzkich istnień, ale także do społecznej demoralizacji. Również w tych krajach, w których formalnie nie ma “prawa do aborcji”.

W 2019 roku na portalu pisma „The Spectator” ukazał się warty uwagi artykuł Rossa Clarka „Tragedia brytyjskiej epidemii aborcji”, w którym autor ten w krótkich słowach zobrazował jak w praktyce działa system przesłanki psychologicznej po wielu latach jej coraz bardziej swobodnego, stosowania. „Mamy 200 000 aborcji rocznie – pisał Clark – ponieważ skutecznie przeprowadzamy aborcję na żądanie. Jaka była pierwsza rzecz, którą lekarz rodzinny powiedział mojej żonie, kiedy odwiedziła przychodnię, by powiedzieć, że uważa, że ​​jest w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem? To było „czy chcesz dziecka?”. Terminacja ciąży jest usługą rutynowo oferowaną w Wielkiej Brytanii [...], jako wybór”. Dodajmy, Clark nie jest publicystą katolickim, czy nawet zasadniczo przeciwnym aborcji. Jest liberałem, który dostrzegł grozę domyślnej segregacji ludzkich istnień już w pierwszej fazie ich życia. Być może jednak najbardziej trafnie sytuację na Wyspach określi sam David Steel, w roku 1967 młody parlamentarzysta Partii Liberalnej, który był inicjatorem nowego prawa. W wywiadzie na czterdziestolecie „Abortion Act” powiedział, że nigdy nie wyobrażał sobie, by aborcja mogła stać się faktycznie „antykoncepcją awaryjną”. Osąd ten należy uznać za boleśnie trzeźwy i oskarżycielski, także dla samego Steela.

Brak wyobraźni, a w polskim przypadku brak świadomości społeczeństwa, co do procesów społecznych, jakie zaszły już w innych krajach, a także perfidia lub głupota „konserwatywnych” polityków, to wszystko może sprawić, że także w Polsce zacznie się prawdziwy aborcyjny horror, którego efektem będzie – sądząc po dynamice procesów demograficznych – zmierzch narodu polskiego, jaki znamy. To jednak sprawa drugorzędna wobec tej podstawowej: każdy, kto się począł, kto zaczął żyć, ma prawo żyć dalej, aż do swojego naturalnego biologicznego końca. I nie jest w naszej gestii, by zdecydować inaczej, nawet pod wpływem psychicznego cierpienia.

 

 

Tomasz Rowiński - senior research fellow w projekcie „Ordo Iuris: Cywilizacja” Instytutu Ordo Iuris, redaktor „Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in „Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", „Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", „Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", „Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.

 

 

Pozostałe teksty tego samego autora w ramach cyklu „Aborcja – droga do narodowego horroru”:

 

 

Czytaj Więcej

Ustawa o kryptoaktywach – niepokojące plany rządu

Na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w wykazie prac legislacyjnych i programów Rady Ministrów znalazł się projekt ustawy o kryptoaktywach. Przepisy tego aktu mogłyby naruszyć niektóre wolności obywatelskie, takie jak prawo do sądu. Przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego miałby bowiem możliwość wystąpienia do podmiotu nadzorowanego przez KNF z żądaniem blokady m.in. rachunku bankowego. Doświadczenie innych państw pokazuje, że takie regulacje są wykorzystywane nie tylko do walki z przestępczością, ale także do represji politycznych.

Nie sposób nie zauważyć, że prawodawca zarówno unijny, jak i krajowy, w ostatnich latach podejmują działania zmierzające do uregulowania różnorakich aspektów wirtualnej rzeczywistości oraz nowych technologii stanowiących istotny element naszego codziennego życia. Dla potwierdzenia tej tezy można, jedynie przykładowo, na poziomie europejskim, przywołać najgłośniejsze regulacje, które niedawno przyjęto bądź wkrótce zostaną przyjęte w Unii Europejskiej - akt o usługach cyfrowych (Digital Services Act – DSA, określany wręcz mianem „konstytucji Internetu”), AI Act czy dyrektywę NIS 2. Podobnie rzecz ma się na poziomie krajowym – wspomnieć można tu chociażby o ustawie z dnia 5 lipca 2018 r. o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa czy wprowadzony do porządku prawnego 2 lata temu art. 11y ustawy z dnia 10 kwietnia 1997 r. – Prawo energetyczne. Na podstawie tego przepisu Polskie Sieci Elektroenergetyczne S.A., jako wyznaczony przez Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki Operator Informacji Rynku Energii, wdrażają Centralny System Informacji Rynku Energii. Są oczywiście regulacje, których wprowadzenie jest wręcz konieczne, są też takie, które mogą budzić zaniepokojenie (choćby, będąca przedmiotem zainteresowania Instytutu Ordo Iuris, „dyrektywa o czatach”, która w imię słusznej idei walki z przestępstwami seksualnymi skierowanymi przeciw nieletnim, umożliwiłaby niemalże nieograniczoną możliwość inwigilacji internautów).

Można więc zgodzić się z tezą, że kryptoaktywa, stały się na tyle powszechne i na tyle wpływają na funkcjonowanie życia gospodarczego, że zasługują na to, by ich funkcjonowanie zostało uregulowane. Przypomnijmy tylko, że nie tak dawno temu jeden z posłów na Sejm RP w oświadczeniu majątkowym zadeklarował posiadanie kilku milionów złotych oszczędności w jednej z popularnych „walut” oraz przekonuje publicznie, iż ich zakup był dobrą inwestycją.

Niepokojące przepisy w projekcie ustawy

Projekt ustawy[1] zawiera jednak regulacje, które – chociaż na pozór mogą wydawać się racjonalne i słuszne – to w długofalowej perspektywie budzą kontrowersje. Pierwszym przepisem, na który należy zwrócić uwagę, jest art. 27, przyznający Przewodniczącemu Komisji Nadzoru Finansowego (bądź jego zastępcy) możliwość wystąpienia do podmiotu nadzorowanego przez KNF z pisemnym żądaniem dokonania blokady, na okres nie dłuższy niż 96 godzin od momentu wskazanego w żądaniu, prowadzonego przez ten podmiot adresu rozproszonego rejestru lub rachunku kryptoaktywów w rozproszonym rejestrze oraz rachunku bankowego i rachunku w spółdzielczej kasie oszczędnościowo-kredytowej, w przypadku, gdy z uzyskanych informacji (uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa określonego w Rozdziale 6 niniejszej ustawy) wynika, że transakcja, która została dokonana lub ma zostać dokonana, może mieć związek z popełnieniem tego przestępstwa. Dalej idzie art. 28, który przyznaje prokuratorowi uprawnienia do wydania postanowienia (w przypadku uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa określonego w niniejszej ustawie) o wstrzymaniu określonej transakcji lub dokonaniu blokady adresu rozproszonego rejestru, rachunku kryptoaktywów w rozproszonym rejestrze lub rachunku bankowego i rachunku w spółdzielczej kasie oszczędnościowo-kredytowej, wykorzystanych do popełnienia przestępstwa. Wstrzymanie lub blokada mogą być nałożone przez Komisję na czas oznaczony, jednak nie dłuższy niż 6 miesięcy od otrzymania zawiadomienia. Niemniej Prokurator Krajowy może postanowić o przedłużeniu blokady na dalszy czas oznaczony, lecz nie dłuższy niż kolejne 6 miesięcy.

Wątpliwości konstytucyjne i propozycja zmian

Jak powszechnie wiadomo, prawo własności oraz inne prawa majątkowe nie mają charakteru absolutnego i mogą być ograniczane. Dotyczy to również środków finansowych. Zgodnie z art. 106a ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. – Prawo bankowe, bank ma możliwość zablokowania środków na rachunku, jeżeli istnieje podejrzenie, że pochodzą one z przestępstwa lub mają z nim związek. Inne regulacje dotyczące blokowania środków zawiera art. 16 ustawy z 5 listopada 2009 r. o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych, w art. 40 ustawy z 29 lipca 2005 r. o nadzorze nad rynkiem kapitałowym oraz w art. 86 ustawy z 1 marca 2018 r. o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy oraz finansowaniu terroryzmu. Rzecznik Praw Obywatelskich zwracał uwagę na fakt, że wspomniane przepisy sformułowano w sposób mogący stać w sprzeczności z zasadą dostatecznej określoności przepisów prawa, wynikającą z art. 2 Konstytucji RP, (gdyż zaproponowane w nich przesłanki są nie dość precyzyjne), a także z zasadą lojalności państwa wobec obywatela, z racji na zbyt szeroki luz decyzyjny pozostawiony organom.

Rzecznik Praw Obywatelskich wskazał[2], że przywołane wyżej przepisy mogą naruszać prawo do sądu, gdyż przesłanki blokady środków dokonywanej przez prokuratora nie poddają się weryfikacji, dlatego postępowanie sądowe po wniesieniu środka zaskarżenia należałoby określić mianem „czysto fasadowego”. Niejako analogiczna sytuacja ma miejsce w przypadku kryptoaktywów – Przewodniczący KNF oraz Prokurator Krajowy uzyskają możliwość zablokowania dostępu do środków, które mogą być np. oszczędnościami całego życia, niezbędnymi do normalnego funkcjonowania czy też uniemożliwiającymi prowadzenie działalności gospodarczej. W szczególności warto pamiętać o tym, iż kryptowaluty cechują się dużymi wahaniami kursowymi, nieporównywalnie większymi niż tradycyjne waluty. Odcięcie dostępu od nich może uniemożliwić np. sprzedaż tych środków w momencie, gdy osiągnęły one odpowiednio wysoką wartość, a przywrócenie dostępu może nastąpić w chwili, kiedy będą one nieporównywalnie mniej warte.

Już choćby ich specyficzny charakter sprawia, że projektowane uprawnienie powinno być poddane daleko idącej kontroli sądowej. Co do zasady wydaje się, że możliwość dokonania blokady kryptoaktywów powinna (tak jak np. tymczasowe aresztowanie czy stosowanie kontroli i utrwalanie rozmów telefonicznych) następować na podstawie postanowienia wydanego przez sąd. Można się jednak zgodzić, że w sprawach niecierpiących zwłoki taką kompetencję można byłoby przekazać Przewodniczącemu KNF (pytanie, czy 96 godzin nie powinno zostać skrócone do, na przykład, 48 godzin, z możliwością przedłużenia stosowania za zgodą sądu). Zważywszy na fakt, że kryptoaktywa mogą być wykorzystywane np. przez zorganizowane grupy przestępcze (w tym organizacje terrorystyczne), regulacje te muszą – z jednej strony – gwarantować w należyty sposób ochronę praw i wolności, a z drugiej zapewniać, że będą mogły być stosowane w skuteczny sposób, tak by państwo posiadało narzędzia niezbędne do walki z przestępcami. Nie powinno też budzić większej wątpliwości, iż wielomiesięczne wydłużanie blokady również powinno być kompetencją władzy sądowniczej. Na marginesie odnotować można, iż racjonalnym byłoby by wszystkie sprawy w pierwszej instancji rozpatrywane były w sądzie rejonowym dla miasta stołecznego Warszawy

Niepokojące perspektywy…

Wskazać należy na fakt, że doświadczenia Kanady, kiedy uczestnikom protestów przeciwko rządowej polityce w sprawie COVID-19 zagrożono zamrożeniem rachunków bankowych, są dowodem na to, że w rękach polityków regulacje umożliwiające blokowanie dostępu do oszczędności mogą być wykorzystywane nie tylko w zamiarze faktycznego zwalczania przestępczości. Bywają one bowiem używane do innych celów, niekoniecznie zgodnych z pierwotnymi założeniami konstruowanych przepisów.

Wreszcie odnotować należy jeszcze jeden, istotny fakt. Dla wielu osób (z jednej strony – grup przestępczych, ale z drugiej strony, także dla osób o poglądach antysystemowych), podobnie jak TOR, który może być wykorzystywany w celach tak nikczemnych, jak i szlachetnych, kryptoaktywa to jeden z wariantów ochrony swojej prywatności oraz majątku przed zainteresowaniem ze strony państwa i instytucji finansowych, które ze stosunkowo dużą łatwością mogą odciąć właścicielowi dostęp od oszczędności zgromadzonych na koncie bankowym (a, jak wspomniałem, mogą obawiać się takich działań ze strony państwa np. z motywacji ideologicznych). Jeżeli regulacje, w zaproponowanym kształcie, wejdą w życie, to zwolennicy konstytucyjnej ochrony prawa do posiadania gotówki oraz posługiwania się nią uzyskają silny argument potwierdzający, iż tylko „fizycznie” posiadany pieniądz jest gwarancją ekonomicznej wolności.

 

Michał Szymański - prawnik, konstytucjonalista, absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego

 
Czytaj Więcej